[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wać się dalszego ciągu? Czeka mnie przecież zadanie do
spełnienia i na nim powinnam się koncentrować. Czy
wobec tego mam prawo żywić tak silne uczucie do
mężczyzny?
Shira takiego prawa nie miała. Cztery duchy odebrały
jej zdolność kochania. Długo, bardzo długo myślałam, że
mnie czeka podobny los, bo przecież wiedziałam, że moje
uczucie do Lennarta nic nie znaczy.
Z rozmarzenia brutalnie wyrwał ją głos Paula.
- Czy nigdy nie wyjdziemy z tego przeklętego lasu?
- wybuchnął gwałtownie.
Czar prysł. I Saga, i Marcel odetchnęli głęboko jak po
ciężkim wysiłku fizycznym.
Musieli jednak przyznać Paulowi rację. Im także to
pytanie przychadziło do głowy. Cały dzień szli przez
sasnowy bór, mając pod stopami mchy i kłujące porosty,
przez jagodniki i wrzosowiska pod wysokimi drzewami,
przez niesamowite, jakby zaczarowane lasy, gdzie pełno
było porośniętych mchem głazów, lub przez zagajniki,
gdzie drzewa iglaste rosły na przemian z liściastymi
i gęstymi krzewami. Tam gdzie las sosnowy był gęsty,
musieli przedzierać się pośród uschłych, kłujących gałęzi.
Udręką było w takich okolicach ciągnięcie wózka, który
beuzstannie zapierał się o korzenie, sterczące gałęzie czy
po prostu na nierównej ziemi. Marcel przeklinał wtedy
paskudnie. Robił to wprawdzie bardzo cicho, ale Paul
i tak go słyszał i syczał ze złością.
- Nie nadużywaj imienia Szatana - upominał ostro.
- To się może zemścić!
Saga nie bardzo wiedziała, co myśleć o Paulu. Był
człowiekiem bardzo skomplikowanym, nikogo podob-
nego nigdy przedtem nie spotkała. Dziki, a jednocześnie
religijny, dobry i zarazem zły.
Zresztą czy naprawdę był religijny? Bronił przede
wszystkim Szatana. Boga nigdy.
Tymczasem wyszli wprost na duże jezioro i musieli je
okrążyć. Znalezli się w otwartym krajobrazie i widzieli
dalekie osiedla. Stosunkowo najbliżej leżała nieduża wieś
z kościółkiem pośrodku. Nie odważyli się jednak pójść do
ludzi, póki nie będzie pewności, że to już Norwegia.
Brnęli więc z determinacją dalej.
Od dróg trzymali się z daleka. Zdarzało się, oczywiście,
że nieoczekiwanie otwierał się przed nimi jakiś leśny trakt,
węższy lub szerszy, ale naprawdę nie mieli ochoty nikogo
spotkać. Raz znalezli się tak blisko ludzi, że słyszeli
rozmowy. Ale język tych rozmów był szwedzki, niestety!
Nic nie wiedzieli na temat, jak duże obszary zostały
dotknięte cholerą ani czy mieszkańcy tych leśnych okolic
mają pojęcie o zagrożeniu epidemią i zakazie przekracza-
nia granicy, ale nie próbowali się dowiadywać. I chociaż
nie mówili o tym głośno, to przecież wszystkich myśl
o cholerze napełniała lękiem, także ze względu na własne
bezpieczeństwo...
Przeważnie zresztą szli przez odludzia.
A teraz, kiedy wyruszyli z ostatniego popasu, otaczała
ich pustka jeszcze większa niż przedtem. Teraz bowiem
słońce schowało się za wzgórza i choć miało świecić
jeszcze jakiś czas, to cienie stawały się coraz dłuższe,
budząc mimowolny niepokój.
Szli i szli, od dawna już nie widzieli śladów ludzi.
Znajdowali się w samym centrum puszczy.
Saga starała się być jak najbliżej Marcela. Szukała
u niego ochrony, także przed Paulem. Tak, to może
absurd, lecz Paul przerażał ją ze względu na tę swoją
niepojętą naturę. Ta nieziemska uroda, dystans wobec
innych ludzi, choć to akurat należało pewnie przypisywać
arystakratycznemu pochodzeniu, i jego zmienne nastroje!
Czuła się w jego towarzystwie coraz gorzej, aczkolwiek
nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego.
Był jak wielkie, nieznane i trudne do opanowania
zródło zagrożenia, tylko tak umiała to określić.
Stosunek Paula do współtowarzyszy podróży też był
zmienny i niejasny. Marcela tolerował, najwyrazniej po-
trzebował go jako przewodnika w tej dość niebezpiecznej
Wędrówce przez nieznane leśne bezdroża. Ale traktował
go z tą wyniosłością, z jaką arystakraci odnoszą się do
osób z ludu. Marcel znosił to jednak z kamiennym
spokojem. On zresztą wszystko znosił z kamiennym
spokojem.
Z Sagą też było różnie. Zdarzało się, że Paul zaczynał ją
uwodzić, ale potem jakby w pół drogi rezygnował i szedł
w swoją stronę. Kiedy indziej znowu zwracał się do niej
tak samo jak do Marcela. Wyniośle, ironicznie, jakby
chciał pokazać, że nic dla niego nie znaczy. Bywało też, że
przemieniał się w krzykliwego dyktatora.
Któregoś razu jednak, gdy znalezli się oboje z dala od
Marcela, Paul chwycił ją w ramiona i mocno przycisnął do
siebie. Wysyczał przez zęby niemal z nienawiścią: "Ty
wiesz, że jesteś moja? Chcę cię mieć, długo na to czekałem,
Sago! Właśnie taką jak ty kobietę chcę mieć! Chcę widzieć,
jak twoje oczy zachodzą mgłą w miłosnym uniesieniu! Nie
ustąpię, dopóki tego nie osiągnę!"
Saga uważała, że wyznanie brzmi banalnie, ale nie
powiedziała nic. Wyrwała się po prostu i poszła sobie.
Gdyby we wcześniejszej młodości była choć trochę
kokietką, z pewnością uległaby czarowi tego niezwykle
pięknego mężczyzny. Teraz jednak Saga czuła się jak ptak,
który opalił sobie skrzydła, a poza tym jej seree było gdzie
indziej.
Może Paul widział, na co się zanosi między Marcelem
i Sagą? I może to raniło jego dumę? Sądząc po jego
zachowaniu, tak właśnie było.
Ale przyczyny mogły też tkwić zupełnie gdzie indziej.
Szli i szli, chociaż zmrok stawał się coraz gęstszy.
Wilgotna mgła unosiła się nad błotami, las trwał w ciszy.
Sadze zdawało się, że jakieś niewidzialne istoty krążą
pomiędzy nimi. Miała nadzieję, że to tylko gra jej
wyobrazni, mimo to nie mogła się pozbyć uczucia, że coś
nie znanego, coś mistycznego towarzyszy im przez całą
drogę. %7łe jest wśród nich.
Nagle Paul przystanął.
- Spójrzcie! - wyszeptał.
Znajdowali się nad małym leśnym jeziorkiem o zaroś-
niętych brzegach, wypełnionym czarną wodą. Za sobą
mieli milczący, ciemny las świerkowy.
Na przeciwległym brzegu stał ogromny łoś, pił wodę
i przeglądał się w jeziorze. Kiedy wyszli z lasu, uniósł
w zamyśleniu swoją arystokratyczną głowę i patrzył
ponad wodą na ludzi. Potem zastrzygł uszami i powrócił
do picia.
- Wspaniałe zwierzę - szepnął Paul.
- O, tak - przyznała Saga. - Jest piękny, zwłaszcza po
drugiej stronie jeziora.
Obaj mężczyzni uśmiechnęli się do niej i zawrócili do
lasu. Saga ruszyła za nimi, podeszła do Marcela i mocno
chwyciła go za rękę.
Teraz już nie mogli długo wędrować, trzeba było
pomyśleć o jakimś noclegu. Wkrótce potem znowu
zobaczyli jezioro, tym razem większe, a przy nim
kilka budynków. Przystanęli, by się zastanowić nad
sytuacją.
- Musimy już być w Norwegii - oświadczył Paul.
Marcel odnosił się do tego sceptycznie.
Paul rozstrzygnął sprawę:
- Pójdę tam i zapytam. O, jakieś dwie dziewczyny.
Uwiodę je i poproszę o schronienie na noc.
- Nie, nie - zaprotestował Marcel z uśmiechem. - Nie
możemy nocować tak blisko ludzi. Zwłaszcza jeśli to
Szwedzi. Ale dobrze, idz i dowiedz się. Na pewno zrobisz
na nich takie wrażenie, że zapomną zapytać, skąd się
wziąłeś. Ale bądz tak dobry i ogranicz znajomość do
najbardziej podstawowych pytań! Nie mamy czasu na
żadne romanse.
- Szkoda, szkoda - narzekał Paul żartobliwie, ruszając
w stronę zabudowań.
O ileż sympatyczniejszy stał się nastrój dzięki świado-
mości, że są w pobliżu ludzi. Dopóki byli tylko we troje,
napięcie między nimi stawało się momentami nie do
zniesienia. A może wszystko stało się łatwiejsze, kiedy
Paul odszedł? Saga odprowadzała go wzrokiem. Mimo
woli przysunęła się bliżej Marcela.
- On mnie wytrąca z równowagi - powiedziała.
- Mnie także - mruknął Marcel.
- Po prostu nie wiem, co to jest.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]