[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bombonierki, widać przez otwarty dach, jak ją podają jeden drugiemu. Dokąd odjadą? Nim
samochód zniknie u wylotu ulicy, podoficer w okrągłej czapce odwróci się i nie mierząc
nonszalancja jest dozwolona, od niczyjej pieczołowitości nic tu nie zależy strzeli z pistoletu w
kierunku komina, zza którego wychyla się narrator. Słychać suchy trzask, ciało nagle podskakuje
jak podcięte batem. Zza pazuchy wypada butelka koniaku. Toczy się po blaszanym dachu i
gdzieś w dole hałaśliwie rozbija się o bruk.
Tego nie można było przewidzieć. Nie miało być żadnej rany postrzałowej w historyjce,
którą opowiadał narrator, a zwłaszcza takiej rany, którą by odniósł on sam. Owszem, odniósł
ranę. Przyznaje to z ociąganiem, bo fakt zranienia niedwuznacznie wskazuje na ciało, dowodzi,
że narrator je posiada. Ma bijące serce, wrażliwe nerki i wątrobę, miękką skórę, delikatne
mięśnie i ciemnoczerwoną krew wszystko to, co nie bez konsternacji ogląda się na kartach
atlasów anatomicznych. Od pierwszych akapitów obecna w tle sugestia, że jest inaczej, żywiąca
się przemilczeniem, traci z nagła swą dogodną, niezobowiązującą mglistość, nabiera pospolitości
tego, co powiedziane wprost, nabiera bezwładu stwierdzeń konkretnych, ciężkich jak kłoda,
których prawdziwość lub fałsz podlega nieskomplikowanym ocenom. Nieoczekiwanie
wypełniwszy się substancją, iluzja traci równowagę, upada. W taki to sposób dyskretne
niedomówienia narratora zamieniają się w bezczelne kłamstwo. Nieoczekiwany zwrot akcji,
przynoszący wyjaśnienie kłopotliwej kwestii, nadaje wcześniejszym jego napomknieniom rys
kabotyństwa, okrywa je śmiesznością.
Narrator dzwiga ciało jak każda z postaci, jak śpieszący nie wiadomo dokąd przechodnie,
którzy ciągną swoje brzemię po trotuarach. Ukrywał to wytrwale, nie cofając się przed
oczywistym krętactwem. Chciałby teraz powiedzieć coś na swoją obronę, lecz nie potrafi, z lekka
zamroczony, rozpłaszczony na stromym dachu. Ciało, ledwie draśnięte, krwawi bez opamiętania.
Ciało ma swoją wagę i boi się, że gdy osłabnie, osunie się po dachu w ślad za butelką. Zalewa je
lepki pot, ból nie daje mu chwili wytchnienia. Nie widzi ratunku, żadnej przyszłości poza
wykrwawieniem, żadnej nadziei na coś lepszego niż powolne konanie. Ciało w rozpaczy
pojmuje, że dane mu było cieszyć się zapachem kawy, doznawać miękkości kanap, pieszczoty
ciepłej wody i mydła, póki świat nie odmówił mu gruntu pod nogami i powietrza w płucach. Nie
mogło przewidzieć, kiedy to nastąpi. Bezbronne i tchórzliwe, zawsze mające coś do stracenia i
zawsze gotowe poddać się naciskom, zaprzedać się, upokorzyć, zapłacić każdą cenę za łaskę
ocalenia, niczemu nie mogło zapobiec. Póki stało na nogach, próbowało wytargować korzystne
dla siebie warunki. Przyjdzie jednak czas, kiedy to obolałe ciało nie będzie już miało niczego do
zaoferowania, a jego ustępstwa okażą się bezwartościowe. I będzie musiało oddać wszystko,
zostanie mu tylko tyle miejsca w świecie, ile zdoła zgarnąć pod siebie, leżąc bez czucia.
Lecz kiedy mija ta chwila i staje się jasne, że nie była jeszcze ostatnią, serce uspokaja się z
wolna, a ciało już szuka czegoś lepszego. Gdyby narrator dowlókł się na dół, zostałby zapewne
opatrzony przez lekarza pogotowia, ale granatowi policjanci nie oszczędziliby mu swej
urzędowej dociekliwości i sensacyjnych hipotez, nie mówiąc już o nawyku sprawdzania
dokumentów. Przeciska się przez otwór włazu, sprawną ręką ściąga ze sznura powłoczkę z
monogramem i pomagając sobie zębami, zakłada prowizoryczny opatrunek. Pusty rękaw
marynarki plącze mu się u boku, pod rozpiętą połą wisi bezwładna dłoń. Gdzieś za rogiem
znajdzie się pewnie jakiś prywatny gabinet lekarski. Narrator jest zdecydowany go poszukać, nie
zważając na brak portfela. Banknoty, które tam miał, i tak nie mogły się już przydać. Po
przeciwnej stronie strychu widać otwarte na oścież drzwi z przestrzelonym zamkiem, ślad po
niedawnej obecności trzech postaci ubranych w niemieckie mundury. Dociera tam słaniając się,
wpadając na skosy stropu. Za drzwiami widać tylko kolejny strych. Można się z niego wydostać
na klatkę schodową sąsiedniej kamienicy, całą w marmurach, z wyłożoną lustrami windą.
Narrator dotyka przycisków windy, wątpiąc, czy którykolwiek przeznaczony jest dla niego.
Istnieją, ma się rozumieć, punkty pomocy medycznej dla rannych, postrzelonych przez żołnierzy
w szarozielonych mundurach Wehrmachtu. Ogarnięte gorączką sale zabiegowe, gdzie nikt o nic
nie pyta. Ale najbliższe z takich miejsc bez wątpienia znajduje się głęboko pod fundamentami
kamienicy, im bowiem życie cięższe, tym niżej się toczy. Obyty z porządkiem rzeczy narrator
potrafi sobie wyobrazić zamęt, zaduch i hałas, jaki tam panuje. Wybiera przycisk z napisem
Parter. Lustra otaczają go zewsząd, tym razem nie ma się dokąd wycofać w proteście przeciwko
ich próżnemu wścibstwu. Tutaj nie zdoła już ominąć niewygodnej kwestii swojego odbicia. A w
lustrach widać wszystko: przedziałek na czubku głowy, biel kołnierzyka, teraz już nieświeżą,
węzeł krawata. Krawat jest przekrzywiony, więc narrator poprawia go zdrową ręką. Nad
krawatem okulary w cienkiej złotej oprawie. Pożółkłe palce palacza przeczesują włosy. Tak.
Zaprzeczanie nie miałoby sensu, bez trudu rozpoznać można rysy, sylwetkę i gesty. Ogólnie
rzecz biorąc, narrator jest rozgoryczony brakiem przywilejów, jakie powinny mu się należeć,
dotknięty do żywego lekceważeniem, z jakim wyzuto go z intymności. Wolałby zmilczeć, lecz
skoro doszło już do ujawnienia kłopotliwych szczegółów, musi przyznać, że to ciało nie należy
tylko do niego. Dostał je z przydziału, jak szpitalną piżamę, jak wojskowy szynel. Może tylko
zgadywać, skąd wzięto ową powłokę, domyślać się, na czyje to podobieństwo sporządzono
wszystkie krążące w obiegu egzemplarze.
Trudno mu się powstrzymać od pełnego goryczy pytania, kto naprawdę sprawuje władzę w
tej przestrzeni, kto umieszcza w niej postacie, kto nadaje bieg zdarzeniom. Być może główne
kwestie rozstrzygają się w trybach gramatyki, w niepojętych maszyneriach wind. Ten, kto
przespał scenę rozgrywającą się w ogrodzie, rzęsiście oświetlony punkt kulminacyjny, wciąż
jeszcze łudzi się zapewne, że bez jego wiedzy i woli nic się tu nie wydarzy. Zajęty własnymi
sprawami, z rzadka i skąpo udziela historyjce swej rozproszonej uwagi, a niezrównana pycha
każe mu wierzyć, że czegokolwiek tylko dotknie od niechcenia, od razu przemieni to w bezcenny
klejnot. A przecież nie wie o wszystkim, co dzieje się za jego plecami, między linijkami tekstu, w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]