[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wtedy nadspodziewanie szybko porozumieliśmy się na miejscu z Japończykami i ich
przedstawiciel, pułkownik, podjął się jechać razem z naszymi prosto przez japońskie
stanowiska. Ortenberg, który w takich przypadkach miał błyskawiczny refleks, dosłownie
wepchnął mnie do emki obok tłumacza, szepnąwszy do ucha, abym nie był głupi i korzystał z
okazji:
- Jedz, zdobędziesz świetny materiał. Będzie o wiele ciekawiej niż obijać się tutaj!
Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, szofer obrócił kierownicę i ruszyliśmy w ślad za żółtym
japońskim chevroletem pomykającym stepem przed nami. Jechaliśmy w pośpiechu, wszyscy
uzbrojeni w pistolety. Ponadto na tylnym siedzeniu leżał karabin kierowcy, a u nóg położono
nam stos granatów - z piętnaście chyba. Tłumacz wystawił z okna białą chustkę na kiju. Miała
ona, w myśl uprzednio odebranych instrukcji, stanowić białą flagę parlamentariuszy.
Nie zdążyliśmy przejechać za Japończykami nawet półtora kilometra, gdy siedzący na
przedzie tykowaty, mrukliwy major obrócił się raptem ku tłumaczowi.
- Coście tę szmatę wystawili? Poddawać się jedziemy, czy co? Schować!
Na to tłumacz:
- Instrukcja.
- To co, że instrukcja. Nie jedziemy poddawać się. Zwycięzcami jesteśmy. Po co ta szmata?
Schować, powiedziałem!
- Ale wówczas mogą do nas strzelać - oponował tłumacz.
- Niech spróbują! - uciął major. Chustka została schowana.
Nie powiedziałbym, iż ucieszyła mnie ta sprzeczka, ale jako osoba pozbawiona prawa głosu
siedziałem w kącie wozu i czekałem, co będzie dalej.
Ujechawszy ze cztery kilometry usłyszeliśmy gdzieś z przodu kilka wybuchów, jakby eksplozji
granatów. Potem droga ostro skręciła, objechaliśmy jakiś pagórek i wtedy ujrzałem widok,
którego chyba nigdy nie zapomnę.
Za pasmem wzgórz była dość równa połać stepu. Tam, o kilkaset metrów na prawo od nas,
znajdował się uchodzący w dal głęboki rów o szerokości około dwóch i pół metra, pełen czegoś
dymiącego. O jakieś trzydzieści metrów od rowu stali żołnierze z łopatami, a jeszcze nieco
dalej - gromadka oficerów doglądających tego, co się tu odbywało. Był to ten sam dym, który
widzieliśmy z daleka, z miejsca rokowań, a w rowie palono odkopane na naszym terytorium
trupy japońskich żołnierzy. Eksplozje, któreśmy słyszeli dojeżdżając, a także i potem, gdyśmy
już minęli to miejsce, były to wybuchy amunicji i granatów, które pozostały przy poległych.
Wybuchały, gdy dochodził do nich ogień. Dlatego żołnierze po oblaniu benzyną partii trupów
odchodzili od rowu na bezpieczną odległość.
Więc to jest owo słynne święte palenie zwłok - pomyślałem. - Do kogo czyje prochy trafią
wobec takiego sposobu palenia? Co w której urnie się znajdzie, czyje szczątki trafią na którą z
wysp? Wreszcie czy zawsze będą to prochy ludzkie, czy też niekiedy również i prochy
zabitych koni, które także, jak to czasem miało miejsce, zakopywano w sąsiedztwie ciał
żołnierzy, a potem łącznie odkopywano i ładowano na samochody - nie przez lekceważenie,
lecz po prostu dlatego, że w tej straszliwej mieszaninie strzępów gnijących ciał ponad ludzką
możliwość było stwierdzenie, czyje to są szczątki .
Teraz wszystko to, zwalone z ciężarówek do rowu, oblane benzyną, zżerał ogień. Potem
popiół sypano do jednakowych urn, urny pieczętowano, wieziono koleją przez Mandżurię,
przez marze, po czym rozwożono po kraju - do wsi, do patriarchalnych japońskich rodzin. I
starzy rodzice wierzyli, że to prochy ich syna troskliwie zebrane spoczywają w tej urnie.
Cały ten widok ostatniej posługi nie wywołał wtedy we mnie niczego oprócz zdziwienia
zmieszanego ze współczuciem wobec martwych i wstrętem wobec żywych.
Jadąc wzdłuż cięciwy łuku wjechaliśmy może z dziesięć kilometrów w głąb japońskich pozycji.
Przy drogach stały słupy z kierunkowskazami. Co dwa-trzy kilometry znajdowały się stacje
benzynowe, czyli po prostu kilka beczek, przy których stał żołnierz. Przejeżdżały wozy
osobowe i ciężarówki,: a tuż obok, wprzężeni w dwukółkę, trzej lub czterej mokrzy od potu
żołnierze japońscy ciągnęli beczkę wody.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]