[ Pobierz całość w formacie PDF ]
że okazaliśmy odrobinę dobroci krabom.
- Dobrze, wszystko jasne - odparłem. Pożyczyłem od policjanta parę skórzanych,
czarnych
rękawiczek i szalikiem Dana okręciłem uszy oraz dolną część twarzy. Kiedy w
skarpetki upychałem mankiety spodni, przybiegł zadyszany Martino i powiedział, że centrala
wysłała dwa samochody z ludzmi, bronią i granatnikiem, obsługiwanym przez stanowczego i
zdecydowanego sierżanta Kominsky'ego z Gwardii Narodowej, ale to akurat nie zmartwiło
Cartera. Potrafił sobie poradzić z każdym sierżantem.
- Dobra, Mason - odezwał się szeryf, patrząc na zegarek. - Masz pięć minut. W razie
kłopotów zawołaj. Albo wrzaśnij, zależy, jak duże będą kłopoty.
- To pewne jak w banku - odparłem ponuro. Starałem się nie planować, co będę robić,
gdy przedrę się przez jeżyny. Jeszcze chwila wahaniai wystarczyłoby proste zdanie: Nie idz ,
bym stojąc z boku przyglądał się, jak pociski rozrywają kraby na strzępy,
Dan położył dłonie na moich ramionach.
- Nikt cię do tego nie zmusza - Dowiedział cicho.
- Wiem, nie musisz mi przypominać.
- No, to powodzenia.
Carter wręczył mi swoją trzydziestkęósemkę.
- Umiesz się tym posługiwać?
- Niezbyt.
- Oglądałeś serial Starsky i Hutch.
- Tak, na swoje nieszczęście.
Carter uniósł do poziomu wyprostowaną rękę, a drugą podtrzymał ją w łokciu.
Wyciągnięty palec imitował broń.
- Robisz to tak: podtrzymujesz, mierzysz, naciskasz.
Nie bój się i celuj w narządy wyglądające na ważne: głowa, oczy.
Bez większego entuzjazmu popatrzyłem na trzymany w dłoniach rewolwer.
Najwidoczniej strzelanie było amerykańskim sposobem na rozwiązywanie wszystkich
problemów. Może właśnie dlatego porzuciłem psychologię. Ludzie oczekiwali, że każdy
problem, od impotencji po lęk przestrzeni, da się rozwiązać dzięki psychologicznemu
bing-bang.
- Pięć minut - rzucił Carter, odwracając się na pięcie.
Pomachałem do Dana i ruszyłem na skraj polany.
Przedzieranie się przez krzewy przypominało spacer między zwojami drutu
kolczastego. Ostre gałęzie rozdzierały ubranie, raniły twarz i ze złośliwą elastycznością
odskakiwały, gdy próbowałem je odginać. Zdawało mi się, że upłynęło już parę minut, a ja
pokonałem zaledwie pierwszą kępę, lecz zobaczyłem Dana i Cartera, którzy trzymali uniesione
kciuki życząc mi powodzenia. Pomachałem do nich bez przekonania i głębiej wsunąłem się w
gąszcz.
Gdy wreszcie przedostałem się przez pierwszą linię jeżyn i ostrokrzewów, droga zrobiła
się łatwiejsza. Wprawdzie rozciąłem sobie czoło i podarłem rękawiczki, ale poza tym nic mi się
nie stało. Wsunąłem rewolwer za pasek, bo bardziej mi przeszkadzał, niż pomagał, i zupełnie
nie dodawał odwagi. Skoro Carter zażądał granatnika, który potrafi wyrwać dziurę w zbrojonej
stali, to ta broń stanowi dla mnie nikłą obronę.
Spojrzałem na zegarek. Minęły już dwie minuty, może dwie minuty i trzydzieści
sekund. Stąpałem jak najciszej po suchych, poskręcanych liściach, osłaniając twarz uniesionym
ramieniem i zatrzymując się co chwila, by nasłuchiwać.
Rozlegał się tylko szelest liści i bardzo delikatny szum wiatru wśród krzewów. Wtem
usłyszałem coś jeszcze: trzask pękających gałęzi i dzwięk rozdzierania, mlaskania.
Zmartwiałem. W powietrzu rozniósł się zapach ryby.
Szybciej ruszyłem do przodu, dotarłem przed zwartą ścianę jeżyn i kolczastych pnączy.
Na czworakach poczołgałem się około dwudziestu stóp, chowając się w poszyciu. Mlaskanie
dobiegało teraz wyrazniej. Niezwykle ostrożnie uniosłem głowę ponad krzewy, by zobaczyć,
co się dzieje.
Potwór znajdował się zaledwie piętnaście stóp ode mnie. Nigdy go wcześniej nie
widziałem w świetle dziennym i teraz ogarnął mnie paniczny lęk. Po plecach przebiegły mi
ciarki, aż się skuliłem, a w głowie łomotała tylko jedna myśl: wyskocz z ukrycia i uciekaj co sił
w nogach.
To stworzenie zupełnie nie przypominało ani kraba, ani homara; ogromne, ohydne,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]