[ Pobierz całość w formacie PDF ]
go nawet sama przed sobą. Nie tylko potrzebowała innych ludzi, ale potrzebowała
ludzi, na których mogła polegać. Od nich mogło zależeć jej życie. Może gdyby
miała więcej czasu lub gdyby w większym stopniu była zdolna kontrolować roz-
wój wypadków i zmieniać plany, dopasowując je do swoich potrzeb, odzyskałaby
swoje dawne zdolności, odzyskałaby tę umiejętność działania w dzikim kraju,
którą dawniej posiadała. Ale nie była zdolna, a czas uciekał. Wydarzenia, na które
nie miała wpływu, wymuszą wkrótce akcję i reakcję, o których nieco wiedziała, i
to było jej najmocniejszą bronią, ale których nie była w stanie zmienić.
Szła póznym popołudniem brzegiem rzeki, rozmyślając o tym wszystkim, kie-
dy w jej polu widzenia pojawiło się dziwne zwierzę podobne do zająca. Jego
ogromne uszy i rozrośnięte do przesady przednie zęby sprawiały komiczne wra-
żenie. Zwierzę wyglądało jak postać wyjęta żywcem z filmów rysunkowych. Wra-
żenie komizmu ulatywało jednak, gdy spojrzało się na potężne nogi zwierzęcia.
Jego wzrost przekraczał półtora metra, nie licząc uszu. Było potężne, ale zupełnie
niegrozne. Patrzyło na nią bardziej z ciekawością niż z przestrachem. Przyglądali
się sobie wzajemnie. Gdzieś w zakątkach jej umysłu narodził się pomysł i za-
czął nabierać kształtów. W tym zwierzęciu było coś zdecydowanie dziwnego. Nie
mogła się zorientować co, ale wydawało się to ważne.
Po chwili uświadomiła sobie, że zwierzę jest brązowe od głowy do przednich,
krótkich nóg, zaś dalej kolor futra przechodził w śnieżną biel. Przyglądając się
uważniej, dostrzegła nawet na brązowym futrze białe smugi.
Dawniej widywała już takie stworzenia, ale były albo brązowe, albo białe. Te-
raz nagle zrozumiała, co się stało. Białe było futrem zimowym. Zwierzę na śniegu
było wtedy prawie niewidoczne. Gdy nadchodziła wiosna i dnie stawały się coraz
cieplejsze, zwierzę brązowiało, co było lepszym kolorem ochronnym w rozkwi-
tającym lesie. Białe futro ustępowało stopniowo i znaczyło to, że dwa razy do
roku zwierzę nie mogło polegać na swych barwach ochronnych. Wczesną wiosną
i jesienią stanowiło cel. Do regionu przybywały grupy myśliwych. Widziała ich.
Wyrzucała sobie, że nie wyciągnęła odpowiednich wniosków z tego faktu.
Polowanie było ważną działalnością w Dillii. Futra i skóry wykorzystywano
do różnych celów. Mięso sprzedawano do sąsiednich sześciokątów. Grupy my-
śliwych składały się głównie ze specjalistów zahartowanych ludzi znających
teren. W samej Dillii właściwie nie polowano. Tereny przy jeziorze były zarezer-
wowane dla ludności miejscowej. Polowania odbywały się w górach Gedemonda-
su.
45
Zdecydowała, że najlepiej będzie wrócić do miasta. Tam znajdzie sposób do-
tarcia do gór. To, co miała załatwić w Dillii, zrobi pózniej. Gedemondas był waż-
niejszy, szczególnie że potem może nie być czasu na nic.
* * *
Pierwsze próby dołączenia do ekspedycji zakończyły się niepowodzeniem,
chociaż w skład grup myśliwskich wchodziły zarówno kobiety, jak i mężczyzni,
ponieważ Dillianie zapominali o seksie, kiedy mieli jakieś zadanie do wykonania.
Ona jednak wydawała się zbyt miękka, zbyt ładna, żeby brano ją poważnie. Czuła
się zawiedziona. Przez całe życie była zbyt drobna, maleńka i nie brano jej po-
ważnie, dopóki nie było za pózno. Ale żeby i teraz z niej szydzono bo jest zbyt
atrakcyjna! To cios niezasłużony. Nie chodziło o to, że myśliwi, szczególnie po-
tężni, dumni mężczyzni, nie byli nią zainteresowani, ale o to, że nie interesowała
ich współpraca z nią.
Czuła się, jakby się cofnęła do początków swojej kariery, kiedy biedna, pozo-
stawiona gdzieś na zacofanej planecie na dalekim pograniczu zdobyła pieniądze,
wpływy i wreszcie możliwość wyrwania się stamtąd, wynajmując swoje ciało i
świadcząc inne usługi. Sytuacja jednak się zmieniła. Tętniły pewne podobieństwa,
ale to nie było żadnym rozwiązaniem. Nie teraz i nie tutaj. Nic jednak poza tym
nie miała, nawet ciepłego okrycia na chłody terenów łowieckich. Nie potrafiła
też władać bronią. Oczywiście biegle posługiwała się pistoletem laserowym i po-
dobnymi urządzeniami, ale ten sześciokąt charakteryzował się ograniczonym roz-
wojem technologii, gdzie żadna broń, oprócz białej, nie funkcjonowała. Tereny
łowieckie Gedemondasu położone były w sześciokątne bez technologii, gdzie za-
bijało się przy pomocy łuków i strzał, i takich rodzajów broni, które wymagały
ciągłego ćwiczenia. Mavra nie umiała temu podołać, zwłaszcza teraz, kiedy miała
to inne, większe ciało.
Traciła nadzieję. Próby z łukiem i kuszą na nic się zdały. Nie zdołała opanować
tych umiejętności.
Wciąż jednak nawiązywała znajomości i rozmawiała z przybywającymi gru-
pami myśliwych, obecnie spieszącymi się, żeby wykorzystać jeszcze nie zajęte
tereny łowieckie.
Tego wieczora bar był pełen. Jeden z przywódców grupy łakomie wypijał
wielkie kufle piwa, opowiadając tubylcom o Gedemondasie. Większość z nich
nigdy tam nie była i nigdy by się tam nie wybrała. Było to tajemnicze i nie-
bezpieczne miejsce nawet dla tych, którzy je znali, i o ile rozsądek nie odradzał
wyprawy w tamtą stronę, to wystarczały przesądy. Mimo że dillianska młodzież
mogła dyskutować na temat sześciokątów i istot je zamieszkujących z co najmniej
połowy Zwiata Studni, nikt nie wiedział wiele o najbliższych sąsiadach. Nie utrzy-
46
mywano tam ambasady, a w opowiadaniach prawie o nich nie wspominano. Pod-
ręczniki geografii opisywały ich zazwyczaj jako strachliwych, ale również groz-
nych dzikusów, których dostrzec można było jedynie z daleka. Dillia nie uzyskała
pozwolenia na polowania w Gedemondas. Nikt się jednak tym polowaniom nie
sprzeciwiał. Wszystko to powodowało, że sąsiedni sześciokąt był tajemniczym i
groznym, owianym legendą miejscem.
Myśliwy o imieniu Asam był dużym, krzepkim Dillianinem w średnim wie-
ku, który starzał się wyjątkowo dobrze. Do jego opalonej, szczupłej, muskularnej
sylwetki świetnie pasowała twarda, przystojna twarz o takim wyrazie, jakby do-
brze znał niedole tego świata. Kryła się w niej również i dobroć. Wrażenie to
mogły stwarzać jego niezwykłe, zielone oczy. Poprzetykana siwizną broda była
równiutko przystrzyżona, w ogóle wyglądał na zahartowanego i zadbanego. Ni-
ski, dzwięczny i melodyjny głos dopełniał całości.
Tam zawsze panuje zima perorował, pociągając raz po raz piwo z wiel-
kiego kufla. Tak. Nawet podczas letniego dnia sierść może zamarznąć na ka-
mień. Zawsze starannie nacieramy się nawzajem, żeby pot nie zmienił się w lo-
dowe kulki. A spocić się tam łatwo. Niektóre ze ścieżek wiodą prawie pionowo
w górę, a przecież niesie się ciężki ładunek. Czasami można zupełnie zabłądzić.
Trzeba iść po śniegu i lodzie, co o tej porze roku jest szczególnie niebezpieczne,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]