[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chciała bronić swego młodego, mniemając, że zagrożone to dziękuję! Pomimo
zrozumiałego lęku silniejszym uczuciem, jakie we mnie wezbrało, było zdumienie nad
ogromem zwierząt. Toż to monstra, niewspółmierne z dzisiejszym światem, jacyś legendarni
władcy legendarnej krainy z urojonych bajek, jakiś kapryśny wytwór fantazji Poego,
Hoffmanna czy Swifta, a nie rzeczywiste zwierzęta.
114
Gdy tak stałem, owładnięty dziwnymi wrażeniami, dotknął mnie Omar i kazał spojrzeć w
stronę gąszczu, gdzie przed chwilą widniał tył słonia: zwierza już nie było. Znikł. Przepadł
również grzbiet drugiego słonia. Stado czmychnęło tak cichutko, że pomimo bliskości nie
słyszałem najlżejszego szelestu, nawet trzasku najdrobniejszej gałązki. Fenomenalny wyczyn
był jeszcze jedną niespodzianką ze strony gruboskórnych zwierząt, pozornie tak ociężałych.
Spotkanie ze słoniami przejęło mnie do głębi i w ciągu dalszej podróży pozostawałem pod
wpływem tej przygody, a że nie potrzebowałem zważać na drogę, jadąc spokojnie za Oma-
rem, mogłem wybiegać myślami, gdziekolwiek ponosiła wyobraznia.
Jest w Niemczech ciekawy i sympatyczny człowiek, dr Bern-
hard Grzimek, zoolog, pochodzący ze Zląska, dyrektor ogrodu zoologicznego we Frankfurcie
nad Menem, który po drugiej wojnie światowej zwiedził kilka razy Afrykę i napisał kilka
książek. Jedna z nich, Nie ma miejsca dla dzikich zwierząt", zdobyła wszechświatową sławę
i zapoczątkowała kampanię w obronie dzikich zwierząt afrykańskich przed zagładą.
Nie czytałem tej książki, pisanej w latach, kiedy system kolonialny jeszcze wydawał się
niezachwiany jak żelbeton, ale z tego, co o niej słyszałem, przypuszczam, że odnosiła się
głównie do Europejczyków i ich władz kolonialnych. Z namiętną szlachetnością dr Grzimek
występował przeciw krzywdzie dzikich zwierząt i żądał skuteczniejszej ich ochrony, jeśli nie
miały ulec całkowitemu wytępieniu na skutek nadmiernego odstrzału i kłusownictwa. Był to
żarliwy głos wielkiej i słusznej krucjaty, znajdującej powtarzam zasłużony oddzwięk w
społeczeństwach zachodniej Europy i Ameryki.
Dziś, po kilku brzemiennych dla Afryki latach, kiedy inny, ważniejszy pokrzywdzony,
mianowicie człowiek, zaczął skutecznie zrywać kolonialne kajdany wobec przełomowych
wydarzeń potężny niedawno głos krucjaty zwierzęcej zeszedł na drugi plan. Stracił pierwotne
znaczenie nawet w Afryce Wschodniej, dotychczasowym raju myśliwych, gdzie
utrzymującym się na razie u władzy Europejczykom staną wkrótce kością w gardle
grozniejsze kłopoty niż sprawy zwierząt.
Od połowy 1960 roku w wielkich ilustrowanych czasopismach Zachodu zaczęły pojawiać się
efektowne jeremiady nad przyszłym smutnym losem dzikich zwierząt w Afryce. Odmienne w
duchu niż szczere przestrogi dra Grzimka, artykuły te, wspaniale zazwyczaj ilustrowane
kolorowymi zdjęciami, wywyższały niemal do godności gwiazd słonie, lwy, nosorożce,
bawoły, żyrafy i inne zwierzęta, roniąc gorące łzy nad ich bliską zagładą. Zagładą
nieuchronną, gdyby dopuścić do władzy wiecznie głodną hałastrę murzyńską i tym samym
pozwolić niepoczytalnym barbarzyńcom wytępić do nogi chlubę przyrody afrykańskiej.
Artykuły przebiegle nie stawiały kropki nad i, ażeby czytelnik mógł sam wyciągnąć wniosek:
nawet i w tej dziedzi-
214
215
nie, zwierzęcej, tak uczuciowo bliskiej sercu każdego człowieka cywilizowanego, wynikną
niepowetowane szkody dla świata z oddania rządów w nieodpowiednie ręce.
Dni wielkich dzikich zwierząt w Afryce są niestety rzeczywiście policzone, niezależnie od
tego, co i kto, i z jakiego stanowiska o tym pisał i pisać będzie. Nieubłagany los przypadnie
zwierzętom naturalnym porządkiem rzeczy jako wynik tego, co się obecnie dzieje w Afryce.
Zrozumiałem to wyraziście, jakby doznając olśnienia, gdy w lesie otaczały nas słoniowe
olbrzymy.
Objęcie przez Afrykanów władzy nad swoim losem i ziemią, w wielu krajach już dokonane
lub właśnie dokonywające się, niechybnie pociągnie za sobą dwa skutki: burzliwie szybki
przyrost ludności i dorwanie się do nowoczesnej broni. Cały dzisiejszy przemysł leczniczy i
wiedza o higienie runą na Afrykę jak na ziemię obiecaną i niewykluczone, że już w ciągu
jednego pokolenia ludność w dwójnasób się rozmnoży.
115
A co do broni nowoczesnej? Kapiszonówki były upokarzającym, narzuconym symbolem
kolonializmu. Afrykanin nie tylko odrzuci je z uczuciowej odrazy, ale, postępując w
siedmiomilo-wych butach, sięgnie, rzecz prosta, do dobrej strzelby, by uchronić swe pola od
szkodników. Nic chyba lepiej nie uwydatniało takiej konieczności jak wypadki przeżywane w
Konokoro.
Godzinami pedałowaliśmy przez brussę, miejscami to bujną i zieloną, to jałową i wyschniętą,
a nigdzie ani śladu człowieka. W pustym krajobrazie doznawało się z lekka oszołamiającego
wrażenia, tak znamiennego dla Afryki, że oto po raz pierwszy od stworzenia świata człowiek
przemierza pradziewiczą krainę. Ale równocześnie jakże łatwo wyobrazić sobie, że to ostatni
dzień tej dziewiczości.
Wobec afrykańskiego rozpędu należy realnie przypuszczać, że za piętnaście, dwadzieścia lat
dzisiejsze pustkowie ożywi się obecnością kilkuset, a może i więcej rolników, a kilkunastu z
nich będzie na pewno miało dobre stezelby. W zrozumiałej obronie swych pól człowiek
wystrzela wszystkie słonie, bawoły i wielkie antylopy, a mocno przetrzebi mniejszą
zwierzynę. I nie
. 216
będzie to dzika i barbarzyńska rzez, jakiej ofiarą padły stada bizonów w Ameryce Północnej,
lecz elementarna samoobrona i zjawisko nieuniknione.
Nieuniknione tak samo, jak wyplenienie groznych turów w dawnej Polsce, niedzwiedzi w
Szkocji czy wilków w nizinie francuskiej. Tylko że w Afryce dramat rozegra się gwałtowniej,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]