[ Pobierz całość w formacie PDF ]
obrony pchały mnie ku nie-zwyłym owadom: modliszkom.
Bogdan Kreczmer znosił mi je żywe z lasu, znosili mi je również i jego chłopacy, więc od kilku dni
pełno było w mojej chacie okrucieństwa i drapieżności. Otaczał mnie świat kanibalizmu, świat
przepełniony zgrozą, a jednak roztaczający niezwalczony urok. Poznawałem jego dzikość,
chciałem wyśledzić jego prawa pożerania, przede wszystkim zaś chciałem obronić się przed sa-s
mym sobą. Bo tu chodziło już nie tylko o modliszki-1 o brązowych ludzi: chodziło o własne
kompleksy.
Weszła mi na rękę wielka modliszka tisma. Palcem drugiej ręki wodziłem dokoła niej, a ona
wykręcała głowę wciąż w stronę palca; modliszka to jedyny na świecie owad o ruchomej szyi.
Naraz owad cisnął w górę swe drapieżne łapy i chwycił mój palec. Chwyt był tak silny, że
drapieżnik już mnie nie puści, chyba że rozerwę mu ciało. Chwyt pełen charakteru, na śmierć lub
życie. Na chwilę mały owad więził dorosłego człowieka jakby czarodziejską mocą. W końcu udało
mi się odczepić palec. Krople krwi wytrysnęły ze skóry, przebitej kolcami łap. Zlizałem krew
139
i uczułem się pobity. To jak gdyby nieprzyjazny duch doliny zadał mi ranę.
Chcąc lepiej poznać drapieżność modliszek zamykałem je do ciasnych skrzynek i dawałem im na
żer pająki, turkucie, szarańcze. %7ładne z nich nie ostawały się modliszkom i co ciekawsze, że
wszystkie jadowite pająki, nawet te największe, ginęły bez wyjątku. Modliszka w szczupłym
pudełku walczyła sposobem rosomaka napadniętego przez psy, leżąc bokiem i wyrzucając
bezustannie swych sześć długich nóg. Była to zapora nieprzebyta, natomiast pozwalająca jej
samej, po krótkiej walce, zahaczyć kolcami przednich łap o ciało pająka: znaczyło to jego
koniec.
Turkucie doliny Ambinanitelo były potężne, spaśne i uzbrojone w ogromne pazury do
niezmordowanej pracy w ziemi. Tymi pazurami mogłyby rozerwać na strzępy ciało każdej
tismy, gdyby o tym wiedziały i gdyby chciały. Nie wiedziały, niestety. Wszystkie turkucie
ginęły. Czasem złość brała człowieka, gdy patrzał na klęskę siły ogromnej, lecz pokojowej,
pokonanej przez zorganizowaną drapieżność. Turkucie, złapane w kleszcze modliszek,
cudacznie wymachiwały w powietrzu ciężkimi pazurami i było to jakby bezradne
wymachiwanie gałązką oliwną. Kończyło się nieodmiennie pożarciem wymachiwacza.
Dopiero w zestawieniu z rubasznością otyłych turkuci spostrzegliśmy objaw zastanawiający,
mianowicie to, że modliszki posiadały niesamowitą urodę. Piękne były wyłącznie samiczki;
samce, znacznie mniejsze, były niemrawe i tchórzliwe. Rodził się we mnie, mimo woli,
niezdrowy podziw. Lecz trudno, modliszki były piękne. Długie, kształtne nogi, wysmukłe ciało,
skrzydła, gdy rozwarte, przypominające tiul tancerki, nade wszystko zaś ruchy pyszne,
wytworne, prawie teatralne wszystko to rzucało mi się pewnego razu w zdumione oczy,
wypaczało pierwotną linię grozy i stwarzało nowe powiązania: modliszki to amazonki.
Bezlitosne, lecz wspaniałe; okrutne, lecz urocze; krwiożercze, lecz ponętne. I uderz w stół, a
odezwą się utajone myśli! Gdzieś w oddali, wśród tych drapieżnych amazonek, zamajaczyła mi
znajoma postać. Postać zalotna, lecz nieuchwytna i jakby okrutna. Bena-czehina.
Najciekawsze były walki, jakie modliszki staczały między sobą.
140
W tych potyczkach nie było wyników połowicznych, remisowych; był zawsze ten sam koniec:
zupełne zwycięstwo jednej z walczących, zupełna klęska i śmierć drugiej. Reguły boju były
niezwykłe i rygorystycznie przestrzegane. W czasie starcia zapa-śniczki nigdy nie gryzły, lecz
tylko usiłowały się chwycić. Wygrywała ta, która pierwsza obejmowała przednimi łapami szyję
lub głowę drugiej. Objęciem tym unieruchamiała przeciwniczkę i wtedy dopiero zaczynała
żywcem zjadać pokonaną.
Modliszki miały długi, miękki, zupełnie bezbronny odwłok, który łatwo byłoby rozpłatać jednym
szarpnięciem kolców przednich łap, zadając śmiertelną ranę. Nigdy, nigdy to się nie zdarzyło.
Tyle razy była ku temu sposobność i nic. Modliszki w czasie walki widziały i uznawały tylko
głowę i szyję wroga, godziły tylko w te części i tych tylko broniły. Przyroda stworzyła tu
niebywały fenomen tragicznego, choć, oczywiście bezwiednego przestrzegania zasad fair play w
walce o życie. Modliszka, łamiąca tę surową zasadę, odniosłaby łatwe zwycięstwo; lecz żadna
na ten pomysł nie wpadła.
Gdy walczyły dwie modliszki równie rosłe, trudno było z góry przewidzieć, która zwycięży; w grę
wchodził przypadek. Natomiast starczyło, by jedna z nich była odrobinę większa, a walka
stawała się nierówna, większej dawała bezwzględną przewagę i większa, zawsze większa,
odnosiła zwycięstwo. Nie było tu przypadku i nie było wyjątku. Tismy stanowiły największy
gatunek spośród modliszek doliny Ambinanitelo; one więc stały na szczycie drapieżnej
hierarchii, one zawsz-e zjadały inne modliszki.
Zawsze? W toku dociekań wpadłem na ślad dziwnego prawidte, rządzącego tym światem grozy.
Okazywało się, że i sam zwycięzca mógł zginąć. Więcej: właśnie dlatego, że poprzednio
zwyciężył, potem ginął. Wszystkie doświadczenia niezbicie stwierdzały, że nawet w tym piekle
drapieżnych instynktów panowała jakaś pierwotna, surowa sprawiedliwość.
U modliszek uderzała szczególna cecha, że pokonawszy wroga musiały go całego zjeść. Był to
jakiś przymus biologiczny, niezmo-żony, i jak się okazało, w skutkach swych dla zwycięzcy
fatalny.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]