[ Pobierz całość w formacie PDF ]
135
Pozłacana rękawiczka? zdumiał się Templer.
A tak. Bo trzeba panu wiedzieć, że przybyłem w te strony, aby wyjaśnić
historię anonimowego wiersza pod tytułem Złota rękawica .
A więc ten ktoś musiał o tym wiedzieć.
Oczywiście. Dlatego domyślam się, kto uczestniczy w porwaniu.
Któż to taki?
Wasz drugi scenograf, a mój przeciwnik od wielu lat. Waldemar Batura.
On? Ten miły i sympatyczny dżentelmen, zresztą znakomity fachowiec?
A tak. To rzeczywiście znakomity fachowiec przytaknąłem z ironią.
Ale i tym razem, zdaje się, przebrał miarkę. Wpakuję go znów za kratki.
Nic mu pan nie zrobi. Bo jeśli porwanie Diany Denver odbyło się za jej
zgodą, dla reklamy, to ona w każdej chwili może oświadczyć, że na przykład,
wyjechała z porywaczami na wycieczkę. Gdy porwana nie zgłasza pretensji, nie
ma porwania i nie ma sprawy. No cóż, sznur jest już gotowy przerwał swój
wywód. Myślę, że nie dosięgnie ziemi, ale jestem osobnikiem wygimnastyko-
wanym i skaczę, jak kot na cztery łapy, nawet ze znacznej wysokości.
Ja również pochwaliłem się.
Uśmiechnął się, poklepał mnie po plecach.
Wydaje mi się, że będziemy przyjaciółmi rzekł i przerzucił sznur przez
okno, umocowując jeden koniec do framugi.
Potem wskoczył na parapet i, zręcznie jak linoskoczek, zsunął się na ziemię.
Mnie ta sama czynność zajęła trochę więcej czasu, ale przecież była to moja
pierwsza rola w tego rodzaju scenie.
Zbliżaliśmy się właśnie do głównego wejścia, gdy przed pałac zajechał nowy,
piękny citroen, z którego wysiadł szczupły mężczyzna w dżinsowych spodniach
i dżinsowej koszuli, z ogromnym aparatem fotograficznym na ramieniu. Osobnik
ten chyba wszędzie czuł się jak u siebie w domu. Lekko pogwizdując, natychmiast
skierował się do pałacu; usłyszawszy głosy dobiegające z sali jadalnej, bezcere-
monialnie, nie pukając, wszedł do wnętrza. A my weszliśmy za nim.
Przy gdańskim stole, w fotelach z wysokimi oparciami, zobaczyłem panią Jo-
annę, Billa Arizonę, Wszędobylską Hannę oraz pana Domini. Nieco z boku sie-
dział Waldemar Batura, a przy nim jego dwaj goryle Całe towarzystwo raczyło się
winem. Najwięcej pustych butelek zauważyłem przed gorylami, co wskazywało,
że większą mieli ochotę na trunki niż na pilnowanie aktorki.
Dla stworzenia odpowiedniego nastroju paliło się na stole kilka świec w mi-
sternie rzezbionych osiemnastowiecznych świecznikach. Czarny stół gdański
i świeczniki niezbyt ze sobą harmonizowały, ale dawały wrażenie przepychu,
w jakim zgodnie ze scenariuszem Billa Arizony przebywał szalony baron.
Przybysz zaprezentował się po francusku.
Jestem przedstawicielem pisma Cin-tel-revue . Przyjechałem z Paryża,
aby przeprowadzić wywiad z Dianą Denver. Nazywam się Pierre Tendron.
136
Pan Domini zerwał się z fotela i z zawodową uprzejmością producenta, który
powinien dbać o reklamę filmu, podreptał naprzeciw gościa i uścisnął mu rękę.
Cieszę się bardzo, panie Tendron. Panna D.D. poszła już wypocząć, ale
jutro rano znajdzie chwilę czasu na rozmowę. A teraz proszę do stołu.
Wspomniałem, że w jadalni paliły się tylko świece na stole, pod ścianami
i przy drzwiach panował niemal półmrok. Nikt więc nie zauważył wejścia mojego
i Templera, dopóki ten nie odezwał się:
Porozmawiać z panną D.D. nie będzie łatwo. Właśnie przed chwilą została
porwana.
Producent filmowy zatrzepotał rękami jak ptak, który zamierza wzlecieć, a po-
tem chwycił się za serce.
To niemożliwe. Nie wierzę. To by mnie zrujnowało. . .
Ależ to nieprawdopodobne! wykrzyknął Waldemar Batura. Przecież
przywiozłem dwóch goryli dla ochrony panny D.D.
Urwał, bo uświadomił sobie, że goryle siedzą obok niego, a więc panna D.D.
mogła znalezć się w niebezpieczeństwie. Jednocześnie przypomniał sobie, że roz-
mowa toczy się po angielsku, czyli goryle nie rozumieją, co się stało. Pośpiesznie
wyjaśnił im sprawę po polsku, a wtedy obydwa osiłki, z nogami ciężkimi od wina,
z trudem podnieśli się z foteli.
Gdzie jest śmiałek, który odważył się porwać tę pannę? wybełkotali.
Batura powtórzył ich słowa po angielsku. I znowu odezwał się Templer:
Sam chciałbym wiedzieć, gdzie jest ten śmiałek, a raczej ci śmiałkowie,
bo porywaczy było aż trzech. Monsieur la Bagnolette był świadkiem porwania
i opowie wszystko dokładnie.
To mówiąc przekręcił kontakt przy drzwiach i w jadalni rozbłysnął dziesiąt-
kami żarówek duży żyrandol.
Stałem w potoku światła i mrugałem oczami, oślepiony blaskiem. Pan Tendron
natychmiast wycelował we mnie swój aparat i, błyskając fleszem, fotografował
mnie dokładnie. Mruczał przy tym z zadowoleniem:
Pierre Tendron ma znakomitego nosa. Pierre Tendron jest zawsze tam,
gdzie się dzieje coś ciekawego.
Potem skierował obiektyw aparatu na pana Domini, który usiadł przy stole
z głową wspartą na ręce, w pozie zupełnej rezygnacji.
Proszę odsłonić nieco twarz, panie Domini bezlitośnie komenderował
dziennikarz z Cin-tel-revue . Niech nasi czytelnicy zobaczą, jak wygląda
oblicze zrozpaczonego producenta filmowego.
Błysnął flesz. A pan Domini, jakby tylko czekał, aż Tendron skończy robienie
mu zdjęć, zerwał się od stołu z niezwykłą żywością. Wrzasnął na mnie:
Skąd się pan tu wziął, u diabła?! %7łądam wyjaśnień! Natychmiast!
I teatralnym gestem wyciągnął rękę, jak z pistoletu mierząc we mnie wska-
zującym palcem. Goryle zrozumieli to jednoznacznie: jestem porywaczem. Zata-
137
czając się podbiegli do mnie i chwycili mnie w swoje potężne łapy. Znalazłem się
w nich jak w kleszczach.
Puśćcie mnie! zawołałem do osiłków. Puśćcie mnie, bo nic nie po-
wiem. A porywacze zyskają na czasie.
Ze zdenerwowania zapomniałem, że krzyczę po angielsku. Uratował mnie Ba-
tura, rozkazując gorylom po polsku:
Puśćcie go! Niech opowie, co się stało.
Ale oni trzymali mnie nadal jak w kleszczach, co do tego stopnia zdenerwo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]