[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szafie czarnych pejczy i kolczastych ostróg, bowiem w Milesie masz osobę, która
wyda dla ciebie te kilka kropli krwi i będzie się czołgać, ażeby ucałować spleciony w
warkocz koniec twego bicza.
Miles zrywa się na równe nogi, bełkocąc coś w podnieceniu, a osłupiałe, blade
twarze pozostałych zgromadzonych skierowane są na mnie.
- Emily Prideau - wołam. - Przedstawiam ci Billy Taggarta, Joey Grimesa oraz
Teda Duninga. W ich marzeniach, jak w twoich, także przypada trzech na jedną, jak
ucieleśnienie Zwiętej Trójcy.
Emily kryje głowę w ramionach swej matki, a chłopcy wymuszenie uśmiechają
się i trącają łokciami.
- Carlton Dedaux - przekrzykuję narastające szemranie. - Przedstawiam ci
małego Jimmy'ego Newly. Popatrzcie sobie w oczy, a zobaczycie w nich obraz
waszych pokrewnych żądz.
Wszyscy stoją, wymachują pięściami, wymyślają mi, a ja kontynuuję
prezentację. Głos mi się załamuje i drży. Czyż mogłem się pomylić? Na to wygląda.
Jak to się stało, że niewłaściwe oceniłem ich usposobienie, ich gotowość na nowe?
Miles Elbee kroczy w stronę ambony.
- Ty skurczybyku! - wykrzykuje. - Zawiadomię o tym biskupa! Ja...
Przeszywa mnie wściekłość, wychylam się z ambony w dół ku niemu.
- Zawiadom, no już - mówię. - Biskup nosi bieliznę tej samej firmy, co twoja,
tylko obszycie z koronki ma trochę bardziej prowokujące.
Miles ogląda się w pasie, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście coś widać, a potem
przeklinając mnie, wycofuje się. Innych mężczyzn, pośród nich ojca Emily,
powstrzymują przed atakiem na mnie ich sąsiedzi, kobiety zaś opuszczają kościół.
Dzieci cieszą się i bawią w berka wokół kościelnej chrzcielnicy. Cała koncepcja
rozwoju duchowego jest w rozsypce, a rewolucja, którą zamierzyłem, została obalona,
zanim zdążyła się na dobre zacząć.
Gromadzą się przy głównych drzwiach, rzucając na mnie pożegnalne spojrzenia,
zaś w chwili, gdy wychodzi ostatni z parafian, miejsce wściekłości zajmuje poczucie
beznadziejności. Od kamienia rozpryskuje się okno ze starym niedzwiedziem, raz na
zawsze niwecząc wszelkie jego poszukiwania miodopłynnej filozofii. Ktoś przyzywa
mnie, oskarżając o zło, jak gdyby zło było tym, czemu nie chciałem się
przeciwstawić. Nie usłyszeli jednego słowa z tego, co mówiłem.
Schodzę z ambony, idę wzdłuż kościoła i opadam na ławkę pod lwem, który
zdaje się teraz wyrażać dezaprobatę lub co najmniej - surowy osąd. Nie myli się,
mając o mnie złe wyobrażenie. Nie dość, że nie powiódł się mód zamiar, to jeszcze
straciłem synekurę. Próbuję dociec, co mnie czeka. Czy przyjdzie mi powiększyć
rzeszę bezrobotnych i błąkać się po ulicach z torbą, w której znajdzie się wszystko, co
posiadam? Ależ nie, będzie jeszcze gorzej. Muszę przecież mieć na uwadze Marge.
Wątpię, czy zechce mi wybaczyć, mając na uwadze porażkę wobec całej parafii. Być
może, szpital dla umysłowo chorych. Wolałbym raczej więzienie niż całą złożoność
kaftanów bezpieczeństwa, torazyny i wstrząsów elektrycznych.
Na zewnątrz kościoła ściemnia się szare światło, a oczy lwa stają się kuliste i
ołowiowe. Grzmot i zapach ozonu w chwili, gdy błyskawica przecina niebo z
rozdzierającym uszy łomotem, wyrywają mnie z posępnej zadumy, uczulając na
zmianę atmosfery tego, co wydaje się samą fakturą rzeczywistości. Z pyska gryfa
dobywa się para, ściany drżą, a wszystkie zwierzęta z witraży, oprócz lwa, poruszają
się w oknach. Zdumiony, zrywam się na równe nogi. Tego właśnie oczekiwałem w
kulminacyjnym punkcie mego kazania, gdy łączyłem me stado w pary. Jak się to
mogło stać... zawiodłem, czyż nie tak? Wkrótce świta mi w głowie wyjaśnienie.
Widzę je teraz w całej precyzji. Moje kazanie nie było zasadniczym zdarzeniem, które
wywołało tę przemianę, a jedynie iskrą, która wznieciła prawdziwy ogień. Rozumiem
także, że wcale nie zawiodłem. O, tak, me stado publicznie wyprze się tego, co
wyjawiłem, będzie mi ubliżać. Jednakże, gdy już skandal wygaśnie, popatrzą jeden na
drugiego, przywołają mą listę grzechów i ich odpowiedników i z początku skrycie, a
pózniej bardziej otwarcie, zaczną się wzajemnie poszukiwać, by spełnić cele oraz
intencje, które im uświadomiłem. Zanim jednak to nastąpi, musi palić się rozniecony
ogień - co z nim? Wywołuje to we mnie przerażenie, które ścina mnie z nóg i z
powrotem siadam na ławce. Może mam niepotrzebne i przedwczesne obawy, może
nic się nie stanie, może gryf wcale nie wykrzywia się, skręcając swą głowę w piórach
z hebanu i może... Jakiś odgłos spod chóru, biała postać przenikająca cienie.
- Marge!
Naga, ze strzępami sznura zwieszającymi się z nadgarstków i czymś
połyskującym w dłoni.
Gdy dostrzega mnie, zastyga, po czym rusza do przodu, początkowo niepewnie,
ale z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej pewna siebie. Jej oczy są czarne,
białek nie można dostrzec, a gdy schodzi z ołtarza do nawy kościoła, wysoko unosi w
górę błyszczący nóż.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]