[ Pobierz całość w formacie PDF ]
idealnie mieścił się wózek Bartka. Do pokoju i kuchni prowadziły z niego pełne drzwi, bez
szyby. Sabina zostawiała Bartka w tym przedpokoju. Zazwyczaj spał, a jak nie spał, siedział
cicho. Podawała mu trochę neospasminy czy luminalu. Troszeczkę.
Wchodziła do pokoju. Starannie zamykała drzwi. Witała się uśmiechem. Drżącym i
niepotrzebnym. Niezgrabnym kiwnięciem ręki.
Padała na wiecznie rozłożoną kanapę, w skołtunioną pościel. Mariusz już czekał. Nagi
i młody. Gotowy i chętny. Twardy i namiętny. Sabina dyszała pod nim godzinami, marząc o
tym, aby nigdy tego pokoju nie opuszczać. Zapominając o znienawidzonych zasłonach.
Filtrowane przez nie światło barwiło jej skórę na czerwono.
Była zakochana. Oszalała. Jej oczy pałały. Jej włosy błyszczały. Piersi sterczały.
Czuła się niesamowicie. Czasem łapała spojrzenia Janusza dociekające, o co chodzi. Stary
dureń z pewnością coś podejrzewa! Sabina miała to gdzieś.
Zaczęła wymykać się do Mariusza nawet wieczorami. Porzucała na moment rodzinę,
wymawiając się śmieciami, które same wyłażą z kosza. Gnała zasikanymi przejściami,
kurwując na meneli, i pędziła na Astrów. Rzucała się na Mariusza w progu, szybki numerek,
niemalże w drzwiach i do domu.
Kiedy przybiegła pewnego dnia, nie otworzył. Widziała światło z dołu. Czerwone jak
zupa pomidorowa. Z pewnością u niego. Ale nie otwierał. Potem znalazła na wieszaku w
przedpokoju Mariusza sweter. Właśnie wychodziła. Wkładała buty, wyprostowała się i
zobaczyła sweter. Damski. Obcy. Nie jej. Był niewielkich rozmiarów. Nowocześnie
postrzępiony. Różowy.
- Co to jest? - zapytała lodowatym tonem. Wyćwiczyła go na Januszu.
- Sweter - odpowiedział Mariusz z pokoju. Sabina widziała jego wypięte pośladki.
Zakładał właśnie majtki. Penis dyndał groteskowo między udami. Nieelegancko.
- Czyj? - Sabina oparła się o framugę. Mariusz rzucił spodnie na krzesło i odwrócił się
do niej zdecydowany zakończyć rozmowę w samej bieliznie. Sabinę to wkurzyło. Co za gnój!
- Niczyj. Moja sprawa.
- Twojej dziwki? - Sabina słyszała, jak zgrzytają jej zęby.
- Powiedziałem ci, że to nie twoja sprawa.
- Moja. Jesteś ze mną. Mam prawo wiedzieć. Odpowiadaj. Czyj?
Mariusz powoli podszedł i ujął jej podbródek. Zbliżył swoją twarz do twarzy Sabiny.
Zupełnie jak w filmie! Będą namiętne przeprosiny! Omdlewające słowa miłości! Tak!
Jeżeli on to powie, ona odejdzie do niego, zostawi Januszowi mieszkanie, dzieci, niech
spieprza, odejdzie do Mariusza, jakoś to będzie! Drżała na całym ciele.
- Kochanie, odwal się! - wyszeptał Mariusz prosto w jej usta. - Nic ci do tego. Nie
masz na mnie wyłączności. Robię, co chcę. Nic ci nie obiecywałem. Jak ci się to nie podoba,
droga wolna. Nikt cię tu nie trzyma, poza twoją cipką, która najwyrazniej jest niewyżyta. -
Pchnął Sabinę na drzwi wejściowe. - Won i nie wkurwiaj mnie - warknął i otworzył z
rozmachem drzwi. - Won!
Dwa dni pózniej przeprosił. Przyszedł do niej do mieszkania. Przyniósł wódkę,
kwiaty. Nawet dosyć świeże. Wypili. Potem seks w salonie. Udany. Pogodzili się.
HANKA. Niebieski balonik
Hanka była zadowolona. Nie musiała całymi popołudniami wozić dzieciaka w tę i we
w tę. Znosić ubranych w plisowane spódniczki koleżanek, liżących lody calypso i
świergoczących niczym sikorki. Podchodziły czasem do niej, zerkały na brata i śmiały się. I z
Hanki, i z niego. Nochal - tak mówiły. Odchodziły, kołysząc falbankami. Nogi miały
pogryzione przez komary. Dobrze im tak! Tylko Agata pomagała jej kursować z jednego
końca Tysiąclecia na drugi. Co za nuda!
Nagle przyszła upragniona wolność. Matka zajmowała się Bartkiem. Matka była
spokojniejsza. Matka była nawet miła! Nie, przesada. Nie była upierdliwa. Nie pytała
natarczywie o szkolne zadania tylko po to, żeby spuścić córce lanie za krzywe literki czy
nieładny rysunek na pierwszej stronie zeszytu. Nie wymierzała kopniaków za pozostawienie
kurzu na szafie. Właściwie Sabina praktycznie już nie biła. Może, czasem, jakaś szczypawka
czy szturchaniec. Luksus. Mniej piła.
W tej błogości, bez uprzedzenia, przyszedł kruk. Dawno Hanki nie odwiedzał.
Sądziła, że odszedł na dobre. Tymczasem, jak gdyby nigdy nic, wskoczył na wezgłowie łóżka
i zaglądał jej do uszu w poszukiwaniu brudu. Zabrał ją na plażę. Pustą i wypraną z kolorów.
Nie było na niej pasiastych parawanów ani parasoli w rybki. Hanka widziała takie na
pocztówce. Sama nad morzem nigdy nie była.
- Zobacz. - Kruk machnął dziobem w prawo. - Zobacz tam.
Hanka popatrzyła. W oddali dostrzegła spore stado mew. Ptaki unosiły się nad wodą.
Od czasu do czasu niektóre nurkowały, potem przysiadały na plaży, aby ponownie wzbić się
w powietrze po chwili odpoczynku. Ciągły ruch.
- Co tam jest? - zapytała kruka i ruszyła powoli w kierunku mewiej chmary.
- Zobacz - zachęcił kruk.
Hanka przyspieszyła. Piasek był mokry i zbity, szła więc bardzo szybko. Ptaki były
coraz lepiej widoczne. Można było rozpoznać ich łapki, skrzydła, głowy. Nie były już tylko
fruwającymi punktami. Po kilku kolejnych krokach Hanka zobaczyła, że mewy czymś się
bawią. Pośród latającej czeredy unosił się balon. Człekokształtny. O ludzkiej barwie. Gdy
dziewczynka jeszcze bardziej się zbliżyła, zauważyła, że jest to Bartek. Bezwładny, cichy.
Mewy podrzucały go w górę. Chwytały dziobami za rączki, za brzuch i ciskały
jednym, mocnym ruchem głowy wyżej. Hop! Aepek w tył! Bartek leci! Gdy tylko zbyt mocno
opadał, któryś z ptaków pikował w jego kierunku i ponownie podbijał dziecko do góry. Mewy
chyba się tym męczyły. Bartek opadał coraz częściej niebezpiecznie blisko morskiej toni. Ta
burzyła się, gotowała. Pasma piany morskiej przypominały kudłate węże sunące po
poszarzałej ściółce.
Coraz więcej ptaków przysiadało na plaży. Nie miały sił walczyć z balonowym
Bartkiem. Kilka pozostałych, które jeszcze latały, szarpało się z ciężkim dzieckiem. Bartek
dotknął wody raz, potem drugi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]