[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niezbędne do dłuższego pobytu w lesie minimum. Brakowało mi tylko broni i żywności.
Od strony domu znów dobiegły hałasy i odgłos kilku uruchamianych silników. Ktoś szedł po
omacku przez zarośla, wycofałem się dalej od domu, nadal nie zdecydowany, co robić. Nigdy
w życiu nie znajdowałem się w tak trudnym położeniu, z wyjątkiem chwili, gdy obudziłem się
w szpitalu z wymazaną pamięcią. Podciągnąłem pasy plecaka i pomyślałem ponuro, że jeśli
człowiek jest w stanie poradzić sobie z tamtym doświadczeniem, poradzi sobie także i z tym.
Rusz głową nakazałem sobie pomyśl, gdzie będziesz bezpieczny. Przyszło mi do głowy,
że najbezpieczniej będzie znalezć się w więzieniu, jako gość honorowy, rzecz jasna. Sierżant
Królewskiej Konnej nie pozwoli nikomu wedrzeć się do środka, ale czy na pewno, uznałem więc,
że w jednej z cel Gibbonsa będę co najmniej równie bezpieczny jak gdzie indziej dopóty, dopóki
wszystko się nie uspokoi na tyle, żeby znalazła się chociaż jedna osoba na tyle przytomna, żeby
mnie wysłuchać. Ruszyłem więc w stronę miasta, okrążając je i starając się nie iść drogami.
Chciałem dotrzeć do warowni Gibbonsa możliwie najmniej uczęszczanym szlakiem.
Powinienem był przewidzieć, że Howard wystawi posterunki. Nie miał najmniejszej ochoty
na to, żeby policja wmieszała się do jego porachunków. Jeśli dotarłbym do Gibbonsa, wszystko
by się skończyło. Howard w żaden sposób nie ukryłby faktu, że nie uderzyłem starego
Mattersona i prawda wyszłaby na jaw, a na to nie mógł pozwolić. Więc mimo iż sądził, że jestem
gdzieś w lesie, zabezpieczył się, obstawiając posterunek na wypadek, gdybym jednak próbował
dotrzeć do Gibbonsa.
Wtedy oczywiście o tym nie pomyślałem, choć idąc cichymi uliczkami Fort Farrell
zachowywałem się bardzo ostrożnie. Miasto rozciągało się wzdłuż jedynej głównej ulicy,
wybrałem więc taką drogę, którą można było dotrzeć na posterunek mijając jedynie kilka domów.
Zwiecił księżyc, okoliczność niepomyślna, próbowałem więc trzymać się cały czas w cieniu. Po
drodze nikogo nie spotkałem i zaczynałem mieć nadzieję, że mi się udało. Modliłem się, żeby
Gibbons był na miejscu.
Dostrzeżono mnie sto metrów od posterunku. Prawdopodobnie będąc tak blisko celu stałem
się trochę nieostrożny. Nagle oślepił mi błysk latarki w oczy i usłyszałem krzyk:
To on!
Schyliłem się i skoczyłem w bok czując jak coś z całej siły uderza mnie w plecak. Od
samego uderzenia straciłem równowagę i upadłem na ziemię. Latarka zaświeciła szukając mnie,
a gdy znalazła, dostałem butem w żebra. Przetoczyłem się gorączkowo wiedząc, że jeśli się nie
podniosę, skopią mnie na śmierć. Buty drwali są ciężkie, na czubkach obite blachą i silnym
kopnięciem można człowiekowi połamać całą klatkę piersiową, wbić żebra w płuca.
Turlałem się więc jeszcze szybciej, próbując mimo plecaka uciec przed tą cholerną latarką.
Bierz drania, Jack! zawołał ochrypły głos i zle wycelowany kopniak trafił mnie z tyłu
w prawe udo. Oparłem się rękoma na ziemi i zatoczyłem koło machając wściekle nogami,
starając się zrzucić tego, kto spadł mi na plecy.
Uderzył chyba głową o ziemię, ponieważ nagle zwiotczał. Strząsnąłem go z pleców akurat
w sam czas, żeby stanąć oko w oko z następnym bysiorowatym osobnikiem. Typ z latarką stał
dalej z tyłu, nie dając mi nadziei na ucieczkę w ciemności, ale przynajmniej szanse się
wyrównały.
Nie mam żadnych dziwnych przesądów na temat uczciwej walki. Jest to wymysł cywilizacji,
a trudno mówić o cywilizacji, jeśli trzydziestu ludzi staje przeciwko jednemu. Ponadto uczyłem
się walki na Terytorium północno-zachodnim, a zasady markiza de Queensberry nie mają
zastosowania na północ od sześćdziesiątego równoleżnika. Machnąłem boczną krawędzią buta
w kolano napastnika, przejeżdżając mu po goleni i na koniec stając z całej siły na stopie tuż nad
podbiciem. Lewą ręką trzasnąłem go w brzuch, a prawą z otwartymi palcami sięgnąłem do
twarzy tak, że wnętrzem dłoni odepchnąłem mu głowę do tyłu, a palce wsadziłem w oczy.
W międzyczasie zdobył się na kilka solidnych uderzeń, ale już za chwilę musiał skupić się na
własnych kłopotach. Zawył z bólu, gdy obtarłem mu goleń do kości i podniósł ręce, żeby osłonić
oczy. Jeszcze raz uderzyłem go w brzuch. Wypuścił głośno powietrze i zaczął upadać. Jestem
dużym facetem i całkiem silnym, więc po prostu podniosłem go do góry i cisnąłem na jego
przyjaciela z latarką.
Zetknęli się i latarka zgasła. Gdy upadła na ziemię, usłyszałem odgłos tłuczącego się szkła.
Nie czekałem, na dalszy rozwój wypadków, bo mogło ich być więcej. Wziąłem nogi za pas
i wyniosłem się z miasta.
2
Około północy znajdowałem się głęboko w lesie i miałem wszystkiego dość. Od samego
miasta gonili za mną i prawie złapali. Gdy zmyliłem pogoń, prawie wpadłem na następny oddział
ludzi Mattersona, który najwyrazniej został wywołany z lasu. Zrezygnowałem więc z powrotu do
cywilizacji i skierowałem się na zachód w nadziei, że nie będą oczekiwać, że skieruję się w sam
środek głuszy.
Ruszając na zachód nie miałem skonkretyzowanych planów, zdołałem Jednak oderwać się od
pogoni i spokojniej obmyśleć plan działania. Księżyc był wysoko na niebie i znalazłem spokojną
jamę między jakimiś skałami, gdzie z ulgą zrzuciłem plecak. Byłem zmęczony. Od dziesięciu
godzin prawie bez przerwy uciekałem, a coś takiego nie robi najlepiej na samopoczucie. Byłem
też głodny, ale poza zaciśnięciem pasa nic nie mogłem na to poradzić.
Uznałem, że tymczasem jestem bezpieczny. Mało prawdopodobne, żeby Matterson
zorganizował porządne poszukiwania w nocy, nawet jeśli wie na jakim obszarze się ukrywam.
Jedyne niebezpieczeństwo, że ktoś natknie się na mnie przypadkiem. Potrzebowałem
odpoczynku i snu, ponieważ następny dzień zapowiadał się jeszcze bardziej urozmaicony.
Zdjąłem buty i zmieniłem skarpetki. W najbliższej przyszłości stopy będą moją główną
bronią i nie chciałem, żeby się zbuntowały. Następnie pociągnąłem łyk wody z przymocowanej
do plecaka manierki. Napełniłem ją przechodząc przez strumień, więc wody miałem dość, ale
wolałem gospodarować nią oszczędnie, gdyż nie znając okolicy obawiałem się, że następnym
razem nie znajdę strumienia wtedy, kiedy go będę potrzebował.
Usiadłem wygodnie, z rozkoszą ruszając palcami stóp i zacząłem się zastanawiać nad
wydarzeniami minionego dnia. Dopiero teraz mogłem spokojnie zebrać myśli; wcześniej całą
uwagę pochłaniała mi walka o przetrwanie.
Najpierw pomyślałem o Clare zastanawiając się, co u diabła mogło się jej przytrafić.
Pojechała zawiadomić Gibbonsa na tyle wcześnie, że z policjantem lub bez niego powinna była
wrócić do Maca na długo przed zachodem słońca. Jednak w czasie, gdy Howard Matterson
nawoływał do linczu, nie dostrzegłem żadnych śladów jej obecności. Dawało to dwie
możliwości. Po pierwsze, mogła znajdować się w środku w domu, co oznaczało, że została
uwięziona, a po drugie, mogło jej tam nie być, co oznaczało, że nie mam najmniejszego pojęcia
gdzie jej szukać.
Następna sprawa: Mac. Mattersonowi udało się uwolnić, co oznacza, że musiał
zneutralizować Maca. Czyli że Mac, podobnie jak Clare, został wyłączony z gry, co znaczyło, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]