[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z pobliskich zabudowań, który usiłował wciągnąć do dyskusji dziadków i ciocię. Dziadzio, podejrzew-
ając w tym intrygę, milczał i zaraz opuścił całe towarzystwo. Jeszcze tego dnia wczesnym popołudniem
wyjechaliśmy w kierunku Hołób. Gościńcem, którym jechaliśmy, ciągnęły na front samochody, działa
i jakieś dziwne czołgi. W przeciwnym kierunku jechały samochody z rannymi, rozbitym sprzętem,
zużytą amunicją, a nawet jeden z ciężarnymi żołnierkami, które wycofywano z frontu. Podróż była
wyjątkowo uciążliwa, zwłaszcza na terenie piaszczystym.
Koło Bożydarówki, pod Hołobami, dostaliśmy się pod silne bombardowanie. Samoloty z czarnymi
krzyżami przelatywały tuż nad wierzchołkami olch, zrzucając bomby na kolumnę wojska. W płomi-
eniach stanęło kilka samochodów, na szczęście bez amunicji. Kilka wozów wraz z końmi bomby
rozniosły na strzępy. Było wielu zabitych i rannych żołnierzy. Nam na szczęście nic się nie stało
zdążyliśmy zjechać z gościńca w cienistą olszynę. Któryś raz z kolei przypadek ocalił nam życie.
Utrudzeni do granic wytrzymałości zdecydowaliśmy się zatrzymać na dłuższy popas w kępie olszyn.
Zastanawiając się, co robić dalej, spostrzegliśmy w sąsiedniej kępie drzew jednokonny wóz, przy
którym krzątały się dwie kobiety. Wóz miał podłożony drąg pod tylną oś, jak to się zwykło robić
w przypadku złamania koła. Podłożony drąg ślizgał się po gruncie i umożliwiał powolną jazdę, ale
niezwykle uciążliwą, wprost katorżniczą, zwłaszcza dla jednego konia i pasażerów, którzy musieli mu
pomagać. Ku radosnemu zaskoczeniu w jednej z pasażerek nieszczęsnego zaprzęgu rozpoznaliśmy
ciocię Marysię Stefanowiczową. Serdecznie uściskaliśmy ją i jej córeczkę Alinkę. Jak się okazało,
w nocy na postoju ktoś ukradł im koło od wozu. Gdy naradzaliśmy się, jak wyjść z tarapatów, podjechał
do nas gazik z oficerami, którzy polecili nam natychmiast opuścić teren. Oświadczyliśmy im, że to jest
niemożliwe, bo ktoś ukradł koło.
Nie rozpaczajcie, zaraz będzie koło powiedział oficer i gazik odjechał.
Po kilkunastu minutach żołnierze przynieśli koło, pomogli je nałożyć na oś i polecili natychmiast
ruszyć w drogę. Uradowani ruszyliśmy, ale w tym momencie z olszyny wybiegła grupa kobiet
ukraińskich ze starszyną, czyli starszym sierżantem. Siłą zatrzymały wóz cioci i zaczęły hałaśliwie
i natrętnie domagać się zwrotu koła. Jedna z nich usiłowała już kluczem odkręcić mutrę. Ciocia
z koleżanką pchnęły ją, aż ta nieprzyzwoicie nakryła się nogami. Stojący obok żołnierze zaczęli rechotać
i czynić sprośne uwagi. Stanęliśmy wszyscy w obronie cioci. Rozpoczęła się przepychanka, zanosiło się
na bijatykę. Nie wiadomo, czym by się wszystko skończyło, gdyby nie zjawił się znowu gazik
z oficerami. Jeden z nich strzelił kilka razy w powietrze i wrzasnął:
Poszoł won! A wy zwrócił się do nas w drogę! Jazda. Ruszyliśmy ku gościńcowi. Dopiero pod
Hołobami ochłonęliśmy
z emocji. Wkrótce znalezliśmy się na szosie Auck Kowel. Ale jazda szosą okazała się niemożliwa ze
względu na intensywny ruch i aktywność niemieckiego lotnictwa, które szczególnie uwzięło się na tę
ważną do frontową arterię zaopatrzenia. Zjechaliśmy na polną drogę. Pod wieczór przekroczyliśmy
w bród Stochód. Otoczył nas niezwykły krajobraz: szeroka podmokła dolina rzeki, porośnięta wysokim
sitowiem i trawą, pełna dzikiego ptactwa.
Pod wieczór zatrzymaliśmy się na skraju doliny rzeki, w gęstej łozinie, obok kilku kęp olszyn, gdzie
stacjonowały niewielkie pododdziały wojsk pancernych. Wobec grasujących jeszcze banderowców
miejsce to w sąsiedztwie wojska zapewniało nam pełne bezpieczeństwo. Od koczujących już tutaj
polskich uciekinierów dowiedzieliśmy się, że rozległe ugry były kilka lat temu uprawnymi polami
polskich osadników-legionistów, wywiezionych w lutym 1940 roku na Sybir. Miejscowi Ukraińcy
zagarnęli ich gospodarstwa i co lepsze grunty. Ceglany gruz, wymieszane z ziemią skruszałe tynki
i dziczejące drzewa owocowe były jedynymi świadkami ludnej niegdyś kolonii. Nieliczne rodziny, które
ominęła deportacja, podzieliły los większości ludności polskiej zostały wymordowane przez OUN-
UPA lub rozproszone po Wołyniu.
Następnego dnia dołączyło do nas kilka polskich rodzin, wśród nich Aodejowie z Radowicz, nasi
sąsiedzi. Antoni Aodej do końca naszej tułaczki po Wołyniu służył nam radą i pomocą, był doskonałym
przewodnikiem i opiekunem. Z długą brodą i rozczochranymi włosami wyglądał znacznie starzej
i patriarchakiie, co go zabezpieczało przed wzięciem do Wojska Polskiego. Rosjanie wyłapywali
mężczyzn w wieku poborowym i kierowali do formującej się wówczas w rejonie Berdyczowa i Kiwerc
I Armii gen. Berlinga. Dwaj jego synowie, Tadeusz i Mieczysław, byli dzielnymi żołnierzami zasmyckiej
samoobrony, a następnie 27. WD AK. Z mosurskiego okrążenia Mieczysław przedostał się na stronę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]