[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sama sobie przecież zadawałam podobne pytanie. Może, gdyby ktoś powiedział tylko słowo,
wyjechałabym. Smakuję je w ustach, ileż ma w sobie świeżej czystości.
Miałam swoje powody, przybywając do Tainaronu, i musiały być ważkie, a jednak
zapomniałam, jaki głos mi nakazał: Przyjedz! .
A jeślibym ja teraz powiedziała tak Tobie? Na próżno byś przyjeżdżał, całkiem na
próżno, bo mogłabym Ci pokazać jedynie sterczące w śniegu badyle na łące w ogrodzie
botanicznym.
Zupełnie jak one sterczę samotnie w tej krainie uśpionych.
Data jak na stemplu
List dwudziesty ósmy
Dziś otwarłam drzwi i stanęłam na wprost Trykonia, który niczym góra wznosił się nade
mną ponury i prosty. To jeden ze znajomych Kwiatomira; widywałam go wcześniej tylko
przelotnie.
Proszę wejść zaprosiłam go do środka. Lecz on stał, kołysząc się w miejscu, a ja nie
miałam pojęcia, czego mógł chcieć.
Spotkał się pan może ostatnio z Kwiatomirem? odezwałam się wreszcie, ponieważ nie
widziałam przyjaciela od wielu dni.
To on mnie tutaj wysłał odparł i znowu zamilkł.
No, co tam u niego? spytałam już nieco zniecierpliwiona.
Polecił mi przyjść i zapytać, czy mógłbym coś dla pani zrobić wydusił z siebie
Trykoń i zaczął się kołysać po jeszcze szerszym okręgu. Myślę, że waży ponad sto kilo.
Dziękuję, lecz nic mi nie potrzeba odrzekłam zdumiona. A gdzie on sam się
podział?
Sądziłem, że pani wie powiedział Trykoń i nagle przestał się kołysać.
O niczym nie wiem zaprzeczyłam, tknięta złym przeczuciem. Czy coś się stało?
Miałam ochotę wstrząsnąć Trykoniem, który stał i milczał jak grób, ale był za szeroki.
Zaczynałam rozumieć.
Ach, a więc już śpi domyśliłam się mocno urażona. To nieuprzejme po prostu zapaść
w sen zimowy, nie życząc przedtem przyjaciołom nawet dobrej nocy.
Jest w kokonie odpowiedział Trykoń, jeszcze bardziej masywniejąc.
To był dla mnie wstrząs. Musiałam się pohamować, żeby go nie obrzucić obelżywymi
słowami: Ty kozo jedna! Ty caponiu mglisty! Jak śmiesz! .
Trykoń poszedł, lecz ja ciągle stałam w otwartych drzwiach. Już nigdy nie spotkam
Kwiatomira, tego Kwiatomira, który tak długo i cierpliwie służył mi za przewodnika w tym
obcym mieście. A jeśli kiedyś wróci i przyjdzie do mnie, nie wiem, jaki wtedy będzie i kim
będzie, nie wiem nawet, kiedy to nastąpi, bo wszyscy tutaj mają swój czas i właściwy
moment, ukryty przed innymi.
Nigdy nie będę mogła się do niego odezwać. On jednak, jakby chciał mi zrobić na złość,
pojawił się tuż przede mną, w tym samym miejscu, w którym przed chwilą jeszcze stał
Trykoń, i zaczął rosnąć tak, jak rosną zmarli.
Wtedy zobaczyłam, że właściwie go nie znałam i chyba nie chciałam poznać. A im
bardziej rósł, tym cieńszy i mniej wyrazny się stawał, jego postać rozmywała się w ciemności
korytarza, aż w końcu nie miał już ani formy, ani masy.
Tylko oczy oczy pozostały i pozostało spojrzenie, które było równie czarne i badawcze
jak przedtem. I równie niezgłębione. Gdy zajrzałam w mrok tych oczu, zaczęły pomału lśnić
niczym dwie gwiazdy, niczym ciepłe od Słońca planety, na których są morza i kontynenty,
drogi, doliny, wodospady i wielkie puszcze, gdzie liczni ich mieszkańcy mogą żyć i śpiewać.
Wtedy weszłam do środka i zamknęłam drzwi. Mój smutek zaczął się powoli rozpraszać,
bo właśnie zrozumiałam, że choćbym trwała przy nim od początku do końca, i to nie tylko
przez jedno życie, lecz drugie i nawet trzecie, i tak bym go nigdy nie poznała. Jego kontury,
które kiedyś sama zakreśliłam, by móc go zobaczyć i nazwać, teraz się rozmyły, uwalniając
wielkiego nieznajomego, Kwiatomira, bardziej rzeczywistego niż ten, którego niegdyś
znałam: małego i różniącego się od innych.
Takie było moje pożegnanie z Kwiatomirem, a było to dzisiaj data jak na stemplu w
mieście Tainaron.
Dzwony żałobne
List dwudziesty dziewiąty
Co za dzwięk! Roznosi się nad całym Tainaronem, rozbrzmiewa w kwartałach miasta, aż
dzwonią szyby i coś mi gra w piersi. Gdy przyciskam palce do blatu, nawet pod opuszkami
czuję dzwięk spiżowych dzwonów. I słyszą go palce u nóg i stopy, pięty nawet, bo podłoga,
całe podłoże Tainaronu drży i chybocze w tej podzwonnej kanonadzie.
Zmarł książę, więc we wszystkich miejskich kościołach, katedrach i świątyniach, choć
jest ich tak wiele, biją żałobne dzwony. Grzmią od rana do wieczora, jakby chciały
wynagrodzić zmarłemu brak uwagi, której przed śmiercią nikt mu nie poświęcał.
Co się stało z księciem? zapytałam Trykonia, bo w wiadomościach o przyczynach
śmierci nie było ani słowa.
Co z nim? Po prostu umarł odpowiedział Trykoń, kierując powolne spojrzenie w moją
stronę. Wielki czas. Stary już był.
Lecz czy czas nie był aż nadto stosowny? dociekałam.
W donżonie pałacu widziałam to, co widziałam: chudą, wyczekującą postać księcia,
skuloną na prostym krześle, ustawionym na środku sali, bez adiutantów, bez najniższych
choćby rangą gwardzistów. Miał na sobie dwie peleryny druga była przeczuciem
zbliżającego się końca. I nie był to koniec naturalny.
Czy nie nastąpił zbyt raptownie?
Nie różnił się od innych końców wymruczał Trykoń jeszcze obojętniej niż przed
chwilą.
Cóż za walcowaty, wolnokrwisty rogacz! Jakże Kwiatomir mógł sądzić, że Trykoń go
zastąpi w roli przewodnika po Tainaronie!
Chciałabym wiedzieć, co się teraz stanie powiedziałam.
Teraz zmieni się władza odrzekł Trykoń.
To oczywiste! zniecierpliwiłam się.
Tyle przecież sama wiedziałam, ale chciałam, aby ktoś mi wyjaśnił, jak zmiana władzy
wpłynie na społeczeństwo i jakie będzie następne kierownictwo Tainaronu. Lecz patrząc na
Trykonia, zrozumiałam, że nie ma sensu dłużej ciągnąć tego tematu. Zdążyłam się już
zorientować, że trudno byłoby znalezć sprawę, która by go mniej interesowała.
Wtedy właśnie Trykoń spojrzał na mnie kątem oka i w jego czarnych, pozbawionych
zrenic oczach błysnęła jakby iskierka rozbawienia. Czyżby jednak coś potrafiło go rozbawić?
Przez chwilę miałam wrażenie, że się co do niego pomyliłam, że jego obojętność maskuje
cechy zupełnie inne, które nie wiedzieć czemu przede mną ukrywał. Próbowałam raz jeszcze
dostrzec ten błysk w jego oku, lecz jego spojrzenie przygasło i stało się nijakie. Być może
przyczyną złudzenia była wyłącznie zmiana oświetlenia albo mój własny stan wewnętrzny.
Wybierasz się do świątyni na mszę żałobną? Do której grupy wyznaniowej należysz?
zagadnęłam, chcąc zmienić jałowy temat rozmowy.
Do każdej po kolei odrzekł. Jakżeby inaczej!
Do każdej po kolei? To chyba nie jest możliwe zauważyłam zbita z tropu. I w dodatku
jeszcze to jakżeby inaczej tego już za wiele.
A dlaczego nie? odpowiedział, żując coś w wysuniętych szczękach. Trzeba dbać o
równowagę. W tej chwili należę do świątyni najwyższej prawdy. W przyszłym miesiącu
przenoszę się do... no patrz, nie mogę sobie przypomnieć nazwy tego kościoła.
Ale skoro tam, gdzie teraz jesteś, znają najwyższą prawdę, czy warto ci się przenosić do
innego kościoła? zapytałam.
Milczał i zaczął w skupieniu żuć i połykać jakąś twardą i lepką substancję, która co
pewien czas sklejała mu szczęki. Ciągle słyszałam dzwięk dzwonów, docierał z daleka i z
bliska, rozbrzmiewał nisko i wysoko.
Rozpoznajesz dzwony swojej świątyni? dociekałam.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]