[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oczy.
- Jak tu spokojnie. Nikt się nie wydziera na korytarzu.
61
Philip K. Dick - Słoneczna Loteria
- Zbyt spokojnie. Wciąż myślę o tym, co jest na zewnątrz. Bezpański teren.
Próżnia, lodowata pustka. Oto, co nas otacza. Ziąb, cisza, śmierć... albo coś
gorszego!
- Nie myśl o tym. Powinniśmy czymś się zająć.
- Jak się tak dobrze zastanowić, to nie jesteśmy wcale takimi fanatykami. To był
całkiem dobry pomysł: dziesiąta planeta, na którą można wyemigrować. Ale
teraz, kiedy odlecieliśmy tak daleko od Ziemi...
Mary spytała zmartwiona:
- Jesteś na mnie zły?
- Jestem zły na wszystkich. Połowa już zrezygnowała. Jestem zły, bo Groves
siedzi w kabinie kontroli lotu i z braku danych naukowych próbuje ustalić kurs
na podstawie przewidywań szalonego mistyka. Jestem zły, bo ten statek to stary,
zdezelowany transportowiec do przewozu rudy, który wkrótce rozpadnie się na
kawałki. Jestem zły, bo minęliśmy ostatnią boję i nikt tędy nie lata, z wyjątkiem
wizjonerów i dziwaków.
- Do której kategorii nas zaliczysz? - spytała cicho Mary.
- Przekonamy się za kilka dni. Mary nieśmiało chwyciła go za rękę.
- Nawet jeśli nie osiągniemy celu, jest bardzo dobrze.
- Co? W tej kajucie, małej jak cela mnicha?
- Tak myślę - powiedziała żarliwie, patrząc na Kon-klina. - Tego właśnie
chciałam. Tego chciałam, kiedy kręciłam się bez celu, kiedy szukałam. Kiedy
wędrowałam od mężczyzny do mężczyzny. Nie chciałam być dziewczyną do
łóżka... prawdę mówiąc, nie wiedziałam, czego chcę. Teraz chyba wiem. Może
nie powinnam ci tego mówić, znów będziesz zły. Mam amulet, który zrobiłam
specjalnie po to, żeby cię do siebie przyciągnąć. Pomogła mi Ja-net Sibley: ona
ma wprawę w sporządzaniu amuletów.
Konklin uśmiechnął się i nachylił, żeby ją pocałować. Nagle, bezszelestnie
dziewczyna znikła. Zciana oślepiającego blasku wypełniła kabinę. Nie było nic,
tylko ten zimny, lśniący blask, który przenikał wszystko, żywioł migoczącego
żaru, który pochłaniał kształty, istota, która nie zostawiała nic poza sobą.
Konklin odskoczył, potknął się i wpadł w mleczne morze światła. Zaszlochał,
jęknął żałośnie, próbując się wydostać, szarpał się, rzucał, lamentował.
Bezskutecznie szukał czegoś, czego mógłby się złapać, ale wokół był tylko
bezmiar oślepiającej poświaty.
A potem głos zaczął mówić.
Z początku wydobywał się gdzieś z wnętrza Konkli-na, ale szybko wydostał się
na powierzchnię. Zadziwiająca była siła głosu. Konklin opadł na dno,
mamrocząc bezsensowne słowa, i znieruchomiał w pozycji płodu, oszołomiony i
bezradny, zredukowany do stanu słabej, bezwolnej protoplazmy. Głos grzmiał w
nim, a wokół niego świat dzwięku i ognia, który strawił go bez reszty. Był
niczym zwitek zeschłych śmieci, wypalona ruina, która pozostała po przejściu
oszalałej energii z piekła rodem.
- Statku ziemski - mówił głos. - Dokąd zmierzasz? Po co tu lecisz?
62
Philip K. Dick - Słoneczna Loteria
Dzwięk przepełniał Konklina, który leżał bez sił, pogrążony w morzu
jaskrawego światła. Głos przepływał i odpływał jak ogień - pulsująca masa
czystej energii, która co i raz w niego uderzała.
- Jesteście poza swoim ukladem - huczał głos w ściśniętym mózgu. -
Wylecieliście poza wasz Układ. Czy to rozumiecie? Jesteście w pustej
przestrzeni, między waszym światem a moim. Dlaczego zapuściliście się tak
daleko? Czego szukacie?
W kabinie kontrolnej Groves walczył rozpaczliwie z falą wściekłości, z prądem,
który obmywał mu ciało i umysł. Rzucił się na oślep w kierunku stołu
nawigacyjnego. Przyrządy i mapy pospadały i teraz tańczyły wokół niego jak
rozżarzone iskry. Głos mówił dalej, ostro, bez chwili przerwy, pełen butnej
wyższości i bezgranicznej pogardy dla istot, do których przemawia.
- Slabi Ziemianie, którzy zapędziliście się aż tutaj, wracajcie do swojego
Układu. Wracajcie do swojego ma-lego, uregulowanego światka, do swojej
przyziemnej cywilizacji. Trzymajcie się z dala od obszarów, których nie znacie!
Trzymajcie się z dala od mroków i potworów!
Groves potknął się o klapę włazu. Po omacku wypełzł z kabiny na korytarz.
Głos znów przemówił - ogłuszający łoskot, tak silny, że rzucił kapitana na
poobijane ściany kadłuba.
- Widzę, że szukacie dziesiątej planety waszego Ukla-du, legendarnej Ognistej
Tarczy. Dlaczego jej szukacie? Czego od niej chcecie?
Groves zadrżał ze zgrozy. Teraz wiedział, co to za głos. Usłyszycie głosy",
przepowiadała księga Prestona. Nagła nadzieja ogarnęła Grovesa. Otworzył
usta, ale ogłuszający łoskot nie dał mu powiedzieć słowa.
- Ognista Tarcza to nasz świat. Przyciągnęliśmy ją przez kosmiczne pustki do
tego Układu. Tają uruchomiliśmy, żeby na wieki krążyła wokół waszego
Słońca. Nie macie do niej najmniejszych praw. Czego szukacie? To nas
interesuje.
Groves spróbował skierować swe myśli na zewnątrz. W jednej krótkiej chwili
starał się przekazać wszystkie swoje marzenia, plany, wszystkie potrzeby swojej
rasy, wszystkie dążenia ludzkości...
- Możliwe - odpowiedział głos. - Rozważymy, przeanalizujemy twoje
zwerbalizowane myśli... oraz impulsy uboczne. Musimy być ostrożni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]