[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się w ciemnej toni. Po powierzchni pływały tłuste plamy jakichś smarów.
Płynęli w absolutnej ciszy. Na dziobie, pochylony nad wodą, prawie ciągnąc po niej
nosem, przewodnik. Napięty. Czujnie wsłuchany w otoczenie. Aowiący każdy szmer, inny od
plusku wioseł, w swe niezawodne ucho. Hebanowa skóra lśni, grubo namaszczona olejkami
hevoi.
Dwaj pozostali wioślarze to tubylcy. Purpuro-woskórzy, z przepaskami na biodrach.
Mocne mięśnie z wprawą obracają drągi, pchające łódz do przodu po szerokiej rzece. Tubylcy
mają błyszczące oczy i lekki, drwiący uśmieszek na ustach. Chcą tym uśmieszkiem dodać
sobie otuchy. Ale to nie takie łatwe. Sytuacja nawet dla nich jest niecodzienna. Nie boją się.
To nie strach wyziera z ich ruchów, to nie strach spogląda z zachmurzonych czół. Oni są zbyt
prymitywni. Nie wiedzą, co to strach. Potrafią za to dobrze wiosłować. Wiosłują rzeczywiście
dobrze. Najlepiej, jak.potrafią. Tak jak przy podchodzeniu do rozwścieczonego durandoka,
kiedy gryzie ziemię i łamie potężnym, łuskowatym ogonem drzewa sur. Urodzeni łowcy.
Przewodnik to zbieg. Jego skóra świadczy o tym najlepiej. Niebieskawo-czarny leży
teraz wyprężony jak struna, z uchem nad wodą... %7łycie nauczyło go sztuki nasłuchiwania.
Tylko dzięki niej jeszcze żyje i płynie z nimi w łodzi. Brzeg jest porośnięty gęsto i dziko.
Można by powiedzieć bujnie. Ale to jakaś dziwna bujność. Ani jednej barwy, do jakiej wzrok
przyzwyczaja się w dżungli. Nic żółtego, pomarańczowego czy czerwonego, ani jednego
zielonego kielicha. Nie ma również ta puszcza nic z kniej północnych regionów Vollu. Ni
jednego zielonego liścia czy grama błękitu. Ciągle tylko czerń. Czerń i szarość. Trochę
popielatego, zwłaszcza w trawach, trochę przyprószanego brunatu.
A jednak w tej czerni, pozorującej śmierć, tai się życie. Nawet nie tai. Ono faktycznie
kipi bujnie, lecz jakoś niezauważalnie dla niewprawnego w tym pejzażu oka. Aódz przezornie
trzyma się blisko brzegu. Niemal ocierają głowami o skrzypiące, spopielało witki arbelozu.
Nieba z łodzi prawie nie widać. Przez gęste, zbite korony poprzerastane epifitami przeziera tu
i ówdzie jasnoszary przestwór. Niebo tutaj jest zawsze takie. Wioślarze z wprawą utrzymują
drewnianą skorupkę przy brzegu. Wkoło absolutna cisza. Nie słychać w tej dżungli
normalnego gwaru, gwizdów aktacamów, pomruków ous, zawodzeń kinteifów, nerwowego
tupania agu-czamów czy posapywania przedzierającego się z łopotem przez zbitek czerwieni
drzew sur ba-ssol bassa. Tutaj panuje cisza. Bezludna, nieprzyjazna. Dzisiaj nawet nie wieje
wiatr. To oczywiste. Przewodnik wie, co robi. Nie wypłynąłby w wiatr. Jeszcze mu głowa
miła. Nie po to uciekał z Hy, żeby wpadać na patrol z byle powodu. Każdy głupi wie: Nie
wypływaj w wiatr, choćby w żagle . Przysłowia nie kłamią. Tworzyły je pokolenia.
- Czy tutaj kiedykolwiek świeci słońce? - zapytał Off.
Przewodnik zbył go milczeniem. Wioślarze wyszczerzyli zęby w bezrozumnym
uśmiechu. Muskuły grały im pod skórą. Wiosła tonęły w ciemnej otchłani z ledwo słyszalnym
szmerem. Zbliżali się do kolejnego zakola. Off wiercił się niespokojnie na sękatej ławce.
Uwierały go sprzączki szarogranatowego kombinezonu, uwierał skórzany beret. Przebranie
piekielnie niewygodne, ale konieczne. Pomyślano nawet o oryginalnej bieliznie.
- Na wszelki wypadek - powiedział Dager. Teraz Off wiercił się jak na szpilkach.
Gryzły go lolronowe kalesony, całe ciało swędziało. Pilnował się, żeby nie drapać
podrażnione j.skóry.
Gdzieś na brzegu trzasnęła gałązka. Off rozejrzał się niespokojnie. Przewodnik nie
zareagował. Aódz płynęła dalej. Równo, miarowym rytmem, rytmem oddechów
purpurowoskórych. Trzaski powtórzyły się, tym razem bliżej. Off nerwowo przygryzł wargę.
Nie chciał myśleć o wpadce. Taka wizja mogła przyprawić o dreszcze. To zresztą
niemożliwe. Ma najlepszego przewodnika i najlepszych wioślarzy. Trzeba trzymać na wodzy
rozdygotane nerwy.
Czy jeszcze daleko? Jak długo można wytrzymać takie napięcie? Skoro przewodnik
nie reaguje, widać nic się nie dzieje. Tym razem trzaski powtórzyły się tuż, tuż. Off czuł, jak
oblewa go pot i drętwieją koniuszki palców, kurczowo zaciśniętych na długiej kufie.
Wpatrzył się w zarośla, lecz przez sieć szarych witek nic nie dojrzał. Na skarpie, prawie nad
ich głowami, rozległo się teraz głuche stęknię-cie i ktoś jakby sapnął czy westchnął.
- Co to? - Off nie wytrzymał.
Czuł, że wymówił pytanie drżącym głosem. Przewodnik nie odpowiedział. Tubylcy
szcze-rzyli się jeszcze szerzej.
- Co to?! - powtórzył natarczywiej. Czarny uciekinier, dawny niewolnik z wielkiej
odkrywkowej kopalni ololanu, zaszczycił go krótkim spojrzeniem i znów skupił się na
mętnej, zaolejonej powierzchni rzeki. Wtem o jakieś pięć metrów nad nimi coś stoczyło się z
pagórka i z głośnym pluskiem wpadło w głębię jak kamień. Na wodzie pozostały tylko kręgi.
- Zapózniony rurk - stwierdził przewodnik nie odwracając nawet głowy.
Off powoli przychodził do siebie po tym incy dencie. Widać udzielił mu się nastrój
otoczenia. Musi się koniecznie wziąć w garść. To dopiero początek. Co będzie dalej? Nie
wystarczy bezpiecznie dotrzeć do celu. Trzeba jeszcze działać. Musiał przyznać, że wszystko
wyglądało o wiele prościej w zaciszu gabinetu w Valaco. Sądził, że przygotował się
dostatecznie. Plan wydawał się jasny i łatwy. Nie wziął jednak poprawki na krajobraz ani na
ludzi. To nie ten pejzaż, który się zna, który się czuje, bezpieczny i realny. Nie ci ludzie o
[ Pobierz całość w formacie PDF ]