[ Pobierz całość w formacie PDF ]
– Czy nie byłoby lepiej zaczekać z tym do świtu?
– Z rana miał się odbyć napad Komanczów na wasz obóz. Wprawdzie odwrócilibyśmy nie-
bezpieczeństwo, ale ten napad kosztowałby życie paru pańskich podwładnych. Zresztą musieli-
byśmy walczyć z silnie uzbrojonymi Komanczami, podczas gdy teraz leżą jak barany przygoto-
wane na rzeź, nie przeczuwając nawet, co nad nimi zawisło. Właśnie przesuwałem się przez ich
czaty, więc mogłem się przekonać, że nie przypuszczają nawet, jakie im grozi niebezpieczeń-
stwo. Apacze okrążają ich i na dany przeze mnie znak, napadną na nich.
25
– To wyśmienite! Musimy im pomóc.
– Proszę tego zaniechać. Nie wiem, czy w ciemnościach pańscy żołnierze mogliby odróżnić
Komanczów od Apaczów, a taka pomyłka mogłaby nas wiele kosztować.
Jeden starszy myśliwy, stojący obok zabrał głos:
– Proszę mi wierzyć, że potrafię tych psich synów odróżnić. Mam stać z założonymi rękami i
przypatrywać się, jak tym łotrom Apacze skóry garbują, kiedy przede wszystkim ja mam z nimi
porachunki!
Nie potrafię.
Gerard skinął głową, mówiąc:
– Mówiłem tylko o żołnierzach, nie o myśliwych. Ci ostatni z pewnością się nie pomylą, o to
jestem spokojny.
– Znakomicie! Kiedy zaczynamy? – pytał stary.
– Za godzinę. Musimy dać czas Apaczom, by każdy dotarł tak daleko, aby potem na dany
znak, jednym skokiem znalazł się przy wrogu. Proponuję myśliwych umieścić jako straże, w
chwili, gdy się na dole zacznie walka, mogą pokazać, co umieją.
– Tak się stanie – rzekł generał. – Zaraz wydam odpowiednie rozkazy, a potem omówimy inne
sprawy.
Straże zostały zluzowane i zastąpione doświadczonymi myśliwymi, po czym znowu usadowili
się przy ogniu.
Przybycie Gerarda wlało otuchę w żołnierzy. Generał po wydaniu rozkaz usiadł obok niego i
spytał:
– Co będą Apacze robić po porażce Komanczów?
– Będą służyć jako straż pańskiego transportu – odrzekł Gerard.
– To dobrze, ale muszą się uzbroić w cierpliwość.
– Dlaczego?
– Bo nie możemy tego miejsca opuszczać dopóki nasze konie nie przyjdą do sił. Przez kilka
już dni nie jadły, zaledwie wody starczyło.
– Proszę się o to nie troszczyć! Jeszcze tej nocy musimy wyruszyć dalej.
– Tej nocy niemożliwe! – przerwał generał.
– Pańskie konie nie są potrzebne, wydałem odpowiednie rozkazy, by wyłapano konie Koman-
czów, więcej nam nie trzeba. Pańskie konie proszę zostawić tu, w dolinie. Śladów naszych, nie
da się ukryć pomimo ostrożności. Łatwo będzie nas dopędzić.
– Wyruszymy do Guadaloupe, by tam odstawić pieniądze?
– Nie, to zły pomysł. Musimy dostarczyć pieniądze wprost do Juareza!
– To trudne zadanie. Którąkolwiek drogę obierzemy, musimy ogromnie kołować.
– Proszę być spokojnym, przy południowym źródle czerwonej rzeki spotkamy Apaczów z
wypoczętymi końmi i będziemy mogli galopem przebyć krainy Komanczów, zanim wyślą za
nami pogoń.
Wszystko dokładnie omówiono. Tymczasem minęła godzina, więc Gerard nakazał ostrożność,
wyjął z ogniska płonące polano i podrzucił wysoko w powietrze. Zdawało się, że zagaśnie, lecz
w chwili, gdy osiągnął najwyższy punkt, rozżarzył się na nowo i zabłysnął pełnym ogniem wśród
ciemnej nocy. Musiano go dostrzec.
Na skutek nie trzeba było długo czekać. Zaledwie płonące drzewo dosięgło ziemi, rozległ się
straszny, mrożący krew w żyłach krzyk.
Gerard pobiegł do przednich straży. Tam czekali na niego myśliwi ze strzelbami gotowymi do
strzału.
26
– Dalej! – krzyknął. – Kto ma ochotę, naprzód! Na wroga! Nie potrzebował nikogo zachęcać.
Wszyscy ruszyli naprzód jak lawina. Gerard powrócił do ogniska, gdzie wyznaczono punkt
orientacyjny.
Wśród strasznych wrzasków odezwały się pojedyncze strzały. Gerard nadsłuchiwał z uwagą,
generał zapytał:
– Czy powątpiewa pan w zwycięstwo Apaczów?
– Ależ skąd – odrzekł – Co do zwycięstwa nie mam wątpliwości. Chcę zbadać, czy przypad-
kiem stampedo nie usłyszę.
– Co to takiego stampedo?
– Pod tym słowem rozumie się spłoszenie całej masy koni, a to dla nas ważne, czy konie Ko-
manczów nie rozerwą pęt.
– O, lassa Indian nie prędko dadzą się zerwać!
– To prawda, a jednak zdarza się, że konie spłoszone odgłosami walki, rozrywają sznury.
Zresztą paru uciekających może dotrzeć do koni i próbować ucieczki. Na szczęście nie słychać
tętentu.
– Wszak pan dał odpowiednie instrukcje Apaczom?
– Naturalnie... a to co?!
Nagle zjawił się Niedźwiedzie Oko. Ze skrwawionym tomahawkiem za pasem, z nożem w
prawej i paru świeżymi skalpami w lewej ręce, w jaskrawym świetle ognia wyglądał jak duch
prerii, o którym niesie podanie, że biega po sawannie, z bronią krwią zbroczoną i świeżymi skal-
pami.
Rzuciwszy spojrzenie na generała, zwrócił się do Gerarda:
– Mój biały brat obmyślił wyborny plan.
– Zwyciężyliście? – spytał Gerard.
– Uff! – odparł woź. – Apacze tylko zwyciężają. Nieprzyjaciel tak dobrze został otoczony, że
ani jeden nie zdołał ujść.
– A konie?
– Stoją tam, gdzie stały.
– To dobrze. Możemy je zaraz zamienić i jeszcze tej nocy puścić się w drogę.
– Co to za biała twarz siedzi koło ciebie?
– Generał Hannert, a tu leżą pieniądze, które transportuje do Juareza.
– To dzielny człowiek, długo potrafił się bronić przed Komanczami i tyle napadów wytrzy-
mał. Muszę z nim wypalić fajkę pokoju.
Właśnie wracali Apacze poobwieszani zdobyczą i skalpami wrogów. Straszny to był widok.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]