[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wierzchołki skoczyły w górę. Znieruchomiały na chwilę, jak gdyby tylko przybyło im wysokości,
jak gdyby jakiś mocarz podniósł je nieco, wysunął z tłoku ku słońcu, skąpał w jego blasku
rozłożyste korony. Ale zaraz zachwiały się, zaczęły się przechylać, osuwać, nabierać coraz
większej prędkości. I wreszcie runęły bezwładnie przy żałobnym jęku druzgotanych gałęzi.
Czerski nie ruszał się jeszcze. Patrzył przed siebie. Jak zza mgły wypływały powoli pnie,
krzaki, trawy i mchy, jakby spod ziemi wyłonił się nagle porucznik. Dał znak. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki ożywił się natychmiast martwy dotąd krajobraz: wyrośli saperzy, zerwali
się harcerze, wyskoczyła młodzież okoliczna, poruszyli się starsi.
I my chodzmy pułkownik wstawał powoli. Wygląda na to, że i moi chłopcy
wykonali ładnie robotę. Kanał powinien być czysty. A gdzie nasz kandydat na harcerza?
przypomniał sobie Szymka, stojącego teraz cichutko z boku. A, jesteś! Zwietnie. Wysadzałeś
razem z nami drzewa w powietrze, będziesz więc towarzyszył nam dalej. Skąd pochodzisz?
Z Wilkowa.
Niedaleko ode mnie. Powinieneś mnie kiedyś odwiedzić.
Gawędząc tak, doszli do zwalonych drzew. Ludzie rozstąpili się i zwarli natychmiast,
onieśmielony chłopiec gdzieś zniknął. Pułkownik wyczuł to widocznie, gdyż odwrócił się
szybko. Dostrzegł w tłumie płową czuprynę.
Przejście dla adiutanta! rozkazał gromko. Tu jego miejsce!
Rozstąpiono się ponownie. Szymek, czerwony jak burak, lecz dumny z wyróżnienia,
podniósł hardo głowę, przemaszerował dziarskim krokiem przez lukę i zarył się twardo w ziemi
jak żołnierz, który ma za chwilę złożyć meldunek swemu dowódcy. Wypadło to nadspodzie-
wanie ładnie, ludzie więc odruchowo klasnęli w ręce. Pułkownik, bardzo zadowolony z efektu,
ujął chłopca pod ramię.
A teraz patrz! odezwał się głośno, aby słyszeli go wszyscy. Tam, gdzie
leżeliśmy, druh Czerski tylko poruszył palcami. A widzisz, co się tu stało?
Pochylili się wszyscy. Kanał był w tym miejscu znacznie szerszy, trochę poszarpany, lecz
skośne ściany wyglądały w wielu miejscach prawie tak, jakby wykonała je ludzka ręka. Drzewa
leżały z boku, na Wale, a jedynie sterczące gdzieniegdzie nad zagłębieniem korzenie
przypominały, że przed chwilą rosły one w tym miejscu.
Czysta robota, chłopcy zwrócił się pułkownik do swych saperów. Harcerze mile
zaskoczyli nas solidnością, ale i nam też nic nie można zarzucić. Należałoby tylko oczyścić dno i
nieco dalej odsunąć drzewa przeniósł oczy na otaczających go ludzi. Damy im radę bez
ciągników i koni?
Nie potrzeba było nikogo zachęcać. Drzewa były potężne, lecz bezsilne wobec
działających zgodnie dziesiątków rąk. Przetoczono je błyskawicznie. A potem zaszurały w dole
łopatki i szpadle...
Karol patrzył. Wyrównywało się pod nim wszystko, pracujący tam ludzie opuszczali
kolejno swe stanowiska. Aż wreszcie tak się złożyło, że pozostał tylko Urbanek, gdyż i on wziął
udział w tej niecodziennej robocie. Krzepki był ciągle, zręcznie wywijał szpadlem. Ziemi
pozostało jeszcze na stopę. Przeciął ją na połowę, podebrał, wyrzucił w górę. Pochylił się znowu.
Wjechał głęboko, zaczerniało wilgocią. Jakby przyczaił się w tym momencie, jakby nabierał
oddechu. I naraz szarpnął gwałtownie: wielka gruda wyskoczyła jak z procy, zatoczyła łuk w
powietrzu i zwaliła się ciężko na Wał.
Karol skulił się w sobie, przygarbił i zastygł w jakiej zadziwiającej martwocie. Jedynie
oczy żyły i z przemożną siłą wpiły się w stopy Urbanka. Chlusnęła właśnie na nie woda,
zmoczyła buty, prysnęła na spodnie, zaczęła się między nimi przetaczać coraz grubszymi
strugami. Nogi jednak nie drgnęły. Zaparły się mocno w tej ziemi, jak gdyby nie były jeszcze
pewne, czy wolno ustąpić. Ale woda posuwała się coraz razniej. Zmywała grudki, torowała sobie
drogi dokoła i łączyła się dalej w jasną, świetlista wstęgę, rozwijającą się wesoło i szybko w
suchym dotychczas rowie.
Karol prostował się powoli, spojrzenie stopniowo unosiło się w górę. Przemknęło po
ostrzu szpadla, potem po chropowatych, żylastych dłoniach dzierżących go mocno, zatrzymało
się na chwilę na piersi dyszącej jeszcze z nadmiernego wysiłku i spoczęło wreszcie na twarzy:
była szara, ziemista, jakby przeżarta jakąś wewnętrzną troską. Ale ożyła szybko. Ugięły się
plecy, szpadel opadł ponownie, nogi odsunęły się w bok. Urbanek oczyszczał teraz starannie rów,
wyrabiając dla wody coraz wygodniejsze łożysko.
Karol rozpogodził się i odwrócił. Pożartował z Michałem i Zosią, którzy stali w pobliżu, a
potem powlókł się do tamy. Usiadł tu i przez dłuższy czas pozostawał samotny. Potem jednak
zjawił się profesor, nadszedł też pułkownik z nadleśniczym, przybliżali się inni. Aż wreszcie
zgromadzili się tutaj wszyscy. Wody przybywało bez przerwy. Spoglądali na nią od czasu do
czasu, Czerski coś tam nawet wymierzał z Lencem i przerzucał swe spostrzeżenia na papier.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]