[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cokolwiek się stanie, będę o wiele mniej zaskoczony niż doktor Chang i jego koledzy,
którzy wylądowali tu tysiąc lat temu! Odtworzyłem sobie słynny ostatni przekaz doktora i muszę
przyznać, że mnie wzięło. Chyba nic podobnego już się nie powtórzy, wcale nie pragnę
pośmiertnej sławy, jaką zyskał biedny Chang. Oczywiście, w razie czego zawsze mogę
wystartować... I jeszcze jedno, właśnie o tym pomyślałem... Ciekawe, czy mają tu jakąś historię,
pisaną albo ustną... Czy pamiętają, co zdarzyło się dawno temu ledwie kilka kilometrów stąd?
27 - LÓD I PRÓ%7Å‚NIA
...Tu doktor Chang, mówię z Europy i mam nadzieję, że mnie słyszycie, szczególnie doktor
Floyd. Wiem, że jesteś na pokładzie Leonowa... Nie mam pewnie wiele czasu... ustawiam antenę w
waszym przypuszczalnym kierunku... przekażcie, proszę, tę wiadomość dalej na Ziemię.
Tsien uległ zniszczeniu przed trzema godzinami i tylko ja jeden ocalałem. Korzystam z
radia w moim skafandrze, chociaż nie wiem, jaki ma zasięg, ale to jedyna szansa. Słuchajcie
uważnie.
NA EUROPIE JEST %7Å‚YCIE. Powtarzam: TU JEST %7Å‚YCIE...
Wylądowaliśmy szczęśliwie, sprawdziliśmy wszystkie systemy i rozwinęliśmy węże, aby
jak najszybciej nabrać wody... na wypadek, gdybyśmy musieli startować w pośpiechu.
Wszystko szło dobrze, chyba aż za dobrze... Zbiorniki pędne były już w połowie pełne, gdy
doktor Lee i ja poszliśmy sprawdzić przewody. Tsien stoi, znaczy stał około trzydziestu metrów od
krawędzi Wielkiego Kanału. Rury biegły prosto i znikały pod lodem. Bardzo cienkim,
niebezpiecznie kruchym,
Jowisz był w pierwszej ćwiartce, więc zawiesiliśmy na statku oświetlenie o mocy pięciu
kilowatów. Nasz pojazd wyglądał jak choinka, pięknie odbijał się w lodzie...
Lee zobaczył to pierwszy: wielka ciemna masa wyłoniła się z głębin. Z początku
myśleliśmy, że to ławica narybku, bo było zbyt duże na pojedynczy organizm, ale potem zaczęło
przedzierać się przez lód w naszym kierunku.
Gdy pełzło po lodzie, przypominało monstrualną i mokrą wiązkę wodorostów. Lee pobiegł
do statku po kamerę. Ja zostałem, żeby się przyglądać. Meldowałem o wszystkim przez radio.
Obiekt poruszał się tak wolno, że bez trudu mógłbym go wyprzedzić. Myślałem, że oto poznaję
jakiś gatunek roślin, kiedyś widziałem obrazki kalifornijskich lasów wodorostów. Ale myliłem się.
...Stwór bardzo wyraznie ledwie sobie radził w tak niskiej temperaturze, sto pięćdziesiąt
stopni niższej niż jego naturalna, ale pełzł, gubiąc odpryskujące niczym szkło kawały lodu. Jednak
czarny przypływ wciąż podążał, choć coraz wolniej, ku naszemu statkowi.
Ze zdumienia nie mogłem zebrać myśli. Nie starczyło mi wyobrazni. Chociaż stworzenie
kierowało się na Tsiena, wyglądało tak niegroznie jak... no, mały gaik w marszu. Uśmiechnąłem się
nawet wtedy, że oto skarlała postać lasu Makbeta...
Nagle pojąłem rozmiar niebezpieczeństwa. Istota było wprawdzie nie agresywna, ale bardzo
ciężka. Razem z tym lodem na sobie musiała ważyć kilka ładnych ton, nawet przy tutejszej, niskiej
grawitacji. A już wspinała się z wysiłkiem na podpory podwozia... które zaczęły się giąć. Jak na
zwolnionym filmie albo jak w koszmarnym śnie...
Dopiero gdy statek zaczął się przewracać, zrozumiałem, co owo stworzenie zamierza. Ale
wtedy było już za pózno. A starczyło tylko wyłączyć światła, aby się uratować.
Czy to był fototrop, czyli istota, której cykl biologiczny zależy od przesączającego się przez
lód światła? A może przyszła ona zwabiona blaskiem jak ćma. Nasze lampy musiały być jaśniejsze
niż cokolwiek, co dotąd tu znano, jaśniejsze nawet niż Słońce...
Wtedy statek runął. Widziałem, jak pękł kadłub. Buchnęła chmura śnieżych płatków,
skondensowana wilgoć pokładowego powietrza. Wszystkie światła zgasły, z wyjątkiem jednego
tylko, które kołysało się na kablu kilka metrów nad lodem.
Nie wiem, co działo się zaraz potem. Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy stałem obok
wraku statku, pod jedyną lampą. Wkoło leżała gruba warstwa świeżego puszystego śniegu z
wyraznie odciśniętymi śladami moich butów. Pewnie minęła minuta, albo dwie...
Roślina, bo wciąż uważam, że to raczej roślina, trwała w bezruchu. Pomyślałem, że może
zginęła, zmiażdżona, bo spore kawałki, grube jak ramię mężczyzny, leżały osobno, niczym
odłamane gałęzie.
Potem główny pień znów się poruszył. Odpełzł od kadłuba i ruszył w moim kierunku. Teraz
wiedziałem już na pewno, że jest wrażliwy na światło, bo stałem dokładnie pod tysiącwatową
lampÄ….
Wyobrazcie sobie dÄ…b, albo lepiej drzewo figowe z wieloma pniami i korzeniami, ale
spłaszczone przez grawitację i próbujące pełznąć po ziemi. To coś dotarło na pięć metrów od
zródła światła i zaczęło je otaczać, aż utworzyło idealny krąg. Zapewne odległość pięciu metrów
stanowiła granicę tolerowanego natężenia blasku, bliższa powodowałaby ból.
Przez kilka długich minut nic się nie działo. Pomyślałem, że stwór nie żyje, że zamarzł na
dobre.
Ale wtedy właśnie na gałązkach pojawiły się liczne pąki. Otworzyły się jak kielichy
kwiatów, tylko nieporównanie szybciej. W rzeczy samej, to były kwiaty, każdy wielkości ludzkiej
głowy.
Delikatne, cudownie kolorowe płatki rozwinęły się, a do mnie dotarło, że nikt jeszcze nigdy
nie widział tych barw. Dopiero my przynieśliśmy tu dość światła. Niestety...
Wici i pręciki drżały łagodnie... Podszedłem do żywej ściany, która mnie otaczała.
Widziałem wszystko z bliska. Ani wtedy, ani przedtem nie bałem się tego stwora. Na pewno nie
miał złych zamiarów. O ile w ogóle posiadał świadomość.
Wielkie pąki w różnych stadiach rozwoju rozkwitały całymi tuzinami. Teraz przypominały
właśnie wyklute z poczwarek motyle, takie ze zwiniętymi jeszcze i wilgotnymi skrzydłami.
Zaczynałem rzecz rozumieć.
Ale zamarzały i ginęły równie szybko, jak powstawały. Potem, jeden po drugim, odpadły
od rodzica. Przez chwilę miotały się jak wyrzucone na ląd ryby. I już wiedziałem. Te membrany to
nie były płatki, ale płetwy albo ich odpowiednik. Kwiaty zaś to larwalna, wolno pływająca postać
tego stworzenia, które większość czasu spędza zapewne zakorzenione w dnie i wysyła jedynie
młode na poszukiwanie nowych terenów. Jak ziemskie koralowce.
Ukląkłem, by lepiej przyjrzeć się młodym. Kolory już zanikały przechodząc w oliwkowy
brąz. Niektóre żyjątka poruszały się jeszcze słabo, a gdy podchodziłem, próbowały mnie ominąć.
Jak mnie wyczuwały?
Potem spostrzegłem, że te pręciki, jak je nazywałem, mają na czubkach błękitne kropki
przypominające małe szafiry... albo oczy na płaszczu mięczaków. Czułe na światło, ale niezdolne
do rejestrowania obrazów. Gdy tak patrzyłem, klejnoty zmatowiały, pociemniały i stały się niczym
zwykłe kamienie...
Doktorze Floyd... czy kto tam mnie słyszy... nie mam wiele czasu. Mój system
podtrzymania życia włączył już alarm. Ale prawie skończyłem.
Wiedziałem już, co trzeba zrobić. Kabel z lampą sięgał prawie lodu. Szarpnąłem go kilka
razy i światło zgasło w kaskadzie iskier.
Nie byłem pewien, czy nie za pózno, bo przez kilka minut nic się nie działo. Podszedłem do
splątanej gęstwiny i kopnąłem najbliższy konar.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]