[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cios spadł na niego. Jego żelazny umysł, jego szalona energia i wola stworzyły teraz przepa-
ścistą zawieję burz najróżnorodniej-szych, zawieję gęstej mgły i odnalezć się nie mogły. I on
sam nie potrafił siebie odszukać w gmatwaninie uczuć, zmąconych do dna duszy. Cierpiał jak
człowiek miłujący życie, który w wiosenny poranek pełen barw i blasków, pełen śpiewów i
szumów rozkosznych, nagle oślepnie i ogłuchnie. Cierpiał czując dotykalnie swój ból, czując,
jak mu się sączył w krew, jak włamywał w mózg z siłą zawrotną. Ustami, na których głęboki
żal wypisał swe zgłoski, szeptał imię zmarłej, mordując się podwójnie brzemieniem tego sło-
wa:
Stefcia... Stefcia... jasna moja... moja... gdzie ty?... co z tobą?...
I doznał wizji: ona stanęła przy nim, śliczna, wiotka, i patrzy na niego ciemnym fioletem
swych oczu, jej rzęsy mrugają tak ładnie na jasnym owalu twarzy, okolonym jedwabną masą
włosów. Zapatrzony w wizję, widział Stefcię jak żywą pod rozkwitłą czeremchą, wołał na nią
rozszalałym wyciem serca.
A ona uśmiecha się do niego i mówi z dziecinnym grymasem kalinowych ust:
Tak mię pan zasypuje kwiatami...
Waldemar zatrząsł się, podniósł głowę. Wizja uleciała. Zobaczył tylko mnóstwo białych
kwiatów sploty, wieńce, wiązanki, .morze białe, wonne, ozłocone słońcem.
Zasypałem cię kwiatami! zasypałem! jęknął z przejmującą tragedią w głosie.
Załamał namiętnym bólem ręce nad głową.
W oczach po raz pierwszy od czasu swego nieszczęścia poczuł wilgoć, zakłuło go w zre-
nicach, łkanie zaczęło mu rozrywać piersi.
Upadł na kwiaty, schował twarz w dłoniach i płacz wielki, pierwszy, silny jak lawina,
wstrząsnął jego męską postacią. Szarpał nim dziki skowyt niedoli.
Jeśli go teraz słyszała jasna duszyczka Stefci, musiała i sama zapłakać, i spłynąć mu na
głowę nieziemskim tchnieniem ukojenia.
W bramę cmentarza wszedł przelękły pan Maciej, prowadzony przez Rudeckiego i Bro-
chwicza, z panną Ritą i Trestką. Byli już niedaleko grobu Stefci, już dojrzeli Waldemara, gdy
nagle cicho podsunął się do nich Narnicki. Ręką dał im znak, aby nie szli dalej, i szepnął:
Zostawcie go samego, zostawcie! On... zapłakał.
Pan Maciej złożył ręce jak do modlitwy. Wszyscy bez szelestu cofnęli się w uliczkę ocie-
nioną bujnymi kędziorami brzóz.
155
XXXII
W Głębowiczach, w dzień pogrzebu Stefci, miejscowy proboszcz odprawił uroczyste na-
bożeństwo żałobne i zaprosił całe obywatelstwo okoliczne. Zjazd był wielki. Wszyscy czuli
się wstrząśnięci strasznym wypadkiem. Administracja z Głębowicz, ze Słodkowic i folwar-
ków ścisłe wypełniła kościół. Urzędnicy fabryczni na czele tłumów robotniczych, służba fol-
warczna z ekonomami, sztab ogrodników, mnóstwo mniejszej służby, wszyscy dożywotnicy
majątkowi oblegali kościół ciemnym, ruchomym wałem. Zastępy straży leśnej z nadleśnymi
stawiły się w komplecie. Czterech młodszych służyło do mszy. Silne wrażenie na obecnych
zrobiło wejście do kościoła całej służby zamkowej z. marszałkiem dworu, stajennych ze stan-
gretami i koniuszym. Wszyscy w żałobie. Cicho, poważnie, z lekkim chrzęstem broni weszły
szeregi strzelców zwierzynieckich, niby gwardia zamkowa, przyboczna świta ordynata. Po-
ubierani w żałobne uniformy, czarne ze srebrem, z krepą na rękawach, mieli w swych twa-
rzach smutek i żal. Prowadził ich łowczy Urbański. Brakowało tylko olbrzymiego Jura, ale
ten pozostał w Ruczajewie.
Cały oddział, idąc wolno, otoczył kołem ustawiony w środku nawy jarzący mnóstwem
świateł, zarzucony kwiatami katafalk. Azy błysnęły w ich oczach. Strzelcy zwierzynieccy
pierwsi mieli witać ordynata z żoną na dworcu kolejowym i stamtąd eskortować ich galowy
powóz aż do zamku. Więc żal niesłychany ogarnął tych ludzi, żal za zmarłą Stefcią, żal z po-
wodu nieszczęścia, jakie spotkało ukochanego ich pana.
A książę Franciszek Podhorecki, patrząc ze stalli ordynackiej na ponure twarze strzelców,
całej służby, starych kamerdynerów i wyższej administracji, myślał z goryczą w duszy:
I ja miałem kiedyś takie zastępy, tylko nie miałem u nich tego, co posiada ordynat ich
miłości.
Dzwony ma wieży biły jakoś jękliwie, z bezmierną tęsknotą, gdy do nawy kościelnej we-
szła parami szkoła głębowicka z nauczycielem i ochronka z przełożoną.
Dzieci ustawiono po bokach katafalku, pomiędzy szeregami strzelców i straży ogniowej.
Zapłakane oczy dziecięce, mrugające od obfitości światła, patrzały uparcie w górę po-
między palmy i kwiaty, bo im się zdawało, że tam jest ta śliczna i dobra pani, którą dzieci
dobrze pamiętały.
Wrażenie w kościele dosięgło szczytu, gdy podczas Ofiarowania orkiestra zamkowa za-
grała na chórze żałobnego marsza Chopina.
Głębokie, drażniące potęgą tony rozsypały wśród zebranych mnóstwo kwilącego żałośnie
ptactwa smutku. %7łal, wzmocniony muzyką, przedarł się do serc obecnych. I płacz runął po
kościele, szlochanie zmąciło powagę chwili. Tym, co Stefcię bliżej znali, służbie zamkowej,
zgromadzonym dzieciom, łkanie dusiło piersi. Innym łzy spływały po twarzach. Nawet lu-
dziom obcym zapiekło w zrenicach na widok tego szczerego objawu smutku. Ksiądz staru-
szek drżał przy ołtarzu.
Gdy potem wśród ogólnego wzruszenia proboszcz w krótkich, lecz gorących słowach
opowiedział nagły zgon narzeczonej ordynata w dniu, w którym złączyć się mieli wszyst-
kim zebranym słowa księdza zdały się jawnymi: że Stefcię, niby kwiat biały niepokalany,
zerwali Anieli, aby ustroić nim stopy przeczystej Dziewicy tam w chorałach niebieskich.
A w tym samym momencie w Ruczajewie, na górze, pod brzozami, ordynat, złamany
nieszczęściem, żegnał na wieki najdroższe swe ukochanie na ziemi.
156
XXXIII
Mijały ciężkie, długie miesiące.
W Głębowiczach, w Słodkowcach i w Obronnem było niezwykle głucho. Szczególnie w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]