[ Pobierz całość w formacie PDF ]
brzeg, wciąż ściskając skradzioną broń, i chwiejnym krokiem dotarłem pod osłonę
drzew. Wciąż ani śladu strażników.
Powinni byli już przejść przez most i dogonić mnie! Nie mogłem uwierzyć
w swoje szczęście. . .
Dopóki nie upadłem jak długi, wrzeszcząc wniebogłosy, gdy ogarnęła mnie
fala bólu. Niewiarygodnego bólu, zamazującego wzrok, słuch i wszelkie czucie.
W końcu ustał. Otarłem łzy. Pętla bólu! Zupełnie o niej zapomniałem. Tars
Tukas musiał odzyskać przytomność i nacisnął teraz guzik. Co on powiedział?
Gdy się to włączy na dość długo, blokuje wszystkie nerwy i zabija. Chwyciłem
but, by wyciągnąć wytrych i znów nadszedł ból. Gdy tym razem ustał, byłem
tak słaby, że ledwo mogłem ruszyć palcami. Niezdarnie manipulując wytrychem
zrozumiałem, że to są sadyści i że powinienem być im za to wdzięczny. Gdyby
dłużej przytrzymali guzik, byłbym już martwy. Ale ktoś, prawdopodobnie Capo
117
Docci, chciał, żebym cierpiał i zrozumiał, że nie ma ucieczki. Włożyłem wytrych
do zamka i ogarnęła mnie nowa fala bólu.
Gdy wreszcie ustała, leżałem na boku bezwładny jak kłoda.
Ale musiałem się ruszyć. Jeszcze jedno uderzenie i będzie po mnie! Będę
leżeć w tym lesie, dopóki nie umrę. Zacisnąłem drżące palce. Wytrych zbliżył się
do zamka, wszedł do środka, lekko się przekręcił. . .
Długo trwało, zanim sprzed moich oczu odpłynęła czerwona mgła, a ciało
wynurzyło się z męki. Nie mogłem drgnąć i miałem wrażenie, że nigdy więcej się
nie poruszę. Gdy odzyskałem wzrok, musiałem zamrugać, żeby rozproszyć łzy.
I zobaczyłem najpiękniejszy widok na świecie.
Na spleśniałych liściach leżała otwarta pętla bólu. %7łycie ocalił mi fakt, że moi
prześladowcy byli przekonani, że to urządzenie wywołuje pewną śmierć. Przeszu-
kujący las strażnicy nie śpieszyli się. Szli ku mnie powoli i rozmawiali:
. . . gdzieś tutaj. Dlaczego po prostu go nie zostawią?
Zostawić dobry miecz i pistolet? Nic z tego! Poza tym Capo Docci chce,
żeby jego ciało wisiało na dziedzińcu, dopóki nie zgnije. Jeszcze nigdy nie wi-
działem, żeby był tak wściekły.
Do mojego sparaliżowanego ciała powoli powracało życie. Zsunąłem się ze
zwierzęcej ścieżki, którą dotąd szedłem, wpełzłem w niskie krzaki i wyprostowa-
łem za sobą trawę. W samą porę.
Popatrz, tu wyszedł z wody. Poszedł tą dróżką.
Ciężkie kroki zbliżyły się i minęły mnie. Jedyne, co mi teraz pozostało, to
położyć się i spokojnie czekać, aż powrócą mi siły. Na wszelki wypadek nie wy-
puściłem broni z ręki.
Muszę przyznać, że był to jeden z trudniejszych momentów w moim życiu.
Byłem bez przyjaciół, sam, wyczerpany, spragniony i ścigali mnie uzbrojeni lu-
dzie, którzy z rozkoszą by mnie zabili. Trochę się tego nazbierało. Właściwie
brakowało tylko, żeby zaczęło padać. . .
I zaczął padać deszcz.
Czasami uczucia mogą osiągnąć punkt tak wysoki albo tak niski, że nie można
go już przekroczyć. Na przykład można kochać kogoś tak bardzo, że nie sposób
kochać go jeszcze bardziej. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo nie mam w tej
dziedzinie żadnego doświadczenia. Miałem natomiast mnóstwo doświadczenia,
jeśli chodzi o bycie na dnie. Tak jak teraz. Nie mogłem się już bardziej pogrą-
żyć. Sprawił to deszcz. Zacząłem chichotać i musiałem złapać się za usta, by nie
roześmiać się na głos. Nie powinno się traktować w ten sposób złego stalowego
szczura, bo mógł od tego zardzewieć! Potem poczułem wściekłość.
Poruszyłem nogami i musiałem stłumić jęk. Wciąż czułem ból, ale silniejszy
był gniew. Schowałem pistolet, wbiłem miecz w ziemię i wstałem, przytrzymując
się gałęzi. Oparłem się na mieczu, zachwiałem, ale nie upadłem. W końcu zmusi-
118
łem się, by krok po kroku oddalić się od poszukiwaczy i kryminalnego państewka
Capo Docci.
To był bardzo duży las. Długo przemierzałem zwierzęce ścieżki, dopóki nie
nabrałem pewności, że pogoń została daleko w tyle. Gdy wreszcie las się przerze-
dził, usiadłem pod drzewem, by odpocząć. Zobaczyłem przed sobą zaorane pole.
Był już najwyższy czas, by dotrzeć do ludzkich siedzib. Gdzie są pługi, tam są
oracze, nie będzie trudno ich znalezć. Gdy tylko odzyskałem nieco siły, ruszyłem
wzdłuż skraju lasu, gotów ukryć się wśród drzew, gdyby znów pojawiła się pogoń.
Na szczęście najpierw zobaczyłem chałupę. Była bardzo niska, kryta strzechą i nie
miała okien, przynajmniej z tej strony. Miała natomiast komin, z którego unosiła
się smużka dymu. W tym łagodnym klimacie nie ogrzewa się domów, więc musiał
to być ogień pod kuchnią. Jedzenie.
Na tę myśl mój zaniedbany żołądek zaczął burczeć i narzekać. Doskonale go
rozumiałem. Przede wszystkim potrzebował jedzenia i picia. A gdzie mogłem je
[ Pobierz całość w formacie PDF ]