[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zniszczyło ci życie... minęło...
- Ojcze... ja nie...
- Ale obawiam się, że najgorsze jeszcze przed tobą. Wtedy Lawrence w końcu
zrozumiał. Ojciec nie zatrzasnął się w celi, żeby wymierzyć sobie karę. Tak
naprawdę zamknął siebie, ale uwolnił... własnego syna.
Mężczyzna padł na kolana, przytłoczony prawdą.
- Nie... - szepnął. - Mój Boże, nie! - Uniósł głowę i spojrzał na ojca. - To
znaczy, że ja... Nie!
Ból, który poczuł w wyciągniętych dłoniach był tak intensywny i
nieoczekiwany, że odebrało mu mowę. Miał wrażenie, że każdy nerw w jego
ciele eksploduje i zajmuje się ogniem. Z przerażeniem obserwował, jak
zmieniają się jego palce.
- Ojcze! - Krzyknął. - Chcesz, żeby mnie zabili? Sir John zachichotał.
- Wątpię, żeby im się to udało - powiedział. - Natomiast pozwolę im przypisać
całą winę tobie.
Potworny ból wędrował wzdłuż ramienia, rozrywając mięśnie i ciało.
- Ale dlaczego? - Zapłakał Lawrence, a krwawe łzy potoczyły się po jego
policzkach.
Sir John odwrócił się, myśląc nad odpowiedzią. Potem znów wyjrzał
przez okienko, a Lawrence poczuł nadzieję, że ojciec zastanowił się i naprawi
to, co się wydarzyło. Jednak kiedy migotliwe światło świec padło na twarz
starca, Lawrence wiedział, że się pomylił.
Oczy ojca nie były już ludzkie. Płonęły żółto - pomarańczowym
płomieniem, a kpiący uśmiech zrobił się szeroki, grozny i głodny.
- Bestia będzie dziś miała swoje święto - powiedział, lecz słowa były
niewyrazne, bo wypowiedziane przez usta stworzone do czego innego niż
mówienia. - Bestia będzie dziś polować.
To były jego ostatnie słowa. Reszta zamieniła się w przeciągły warkot,
pełen nienawiści i kpiny, która ścigała Lawrence'a jeszcze długo po tym, jak
zerwał się na nogi i popędził korytarzem, byle dalej od tego przeklętego
miejsca.
36
Kamienie, ustawione przed czterema tysiącami lat w lasach
Blackmoor, śledziły niezmiennie ruchy planet, gwiazd i księżyca. Kiedy noc
pochłonęła miasteczko, na niebie pojawiła się jasna tarcza miesiąca, a zimna
poświata zalała najwyższy z głazów - księżyc wszedł w pełnię.
Archeologowie długo szukali wyjaśnienia, dlaczego ludzie przed
wiekami chcieli wiedzieć, kiedy dokładnie księżyc wejdzie w pełnię. Napisano
na ten temat setki książek, wyjaśniając, jak fazy księżyca wpływają na pływy
morza, na obfitość plonów i inne aspekty ziemskiego życia.
Ale wszyscy się mylili.
%7ładen z naukowców nie był nawet blisko wyjaśnienia.
Kamienne kręgi nie miały nic wspólnego z pływami morza. Nie oznaczano też
za ich pomocą pory siewów ani nie wróżono obfitości zbiorów. Gdy światło
księżyca kładło się na najwyższym kamieniu, nadchodził moment, w którym
Bogini Aowów i wszystkie jej pełnokrwiste dzieci rozrzucone po świecie
wyruszały na polowanie.
Oto wybiła godzina wilka.
Starożytni odkryli tę prawdę przed tysiącleciami i ustalili kamienne kręgi, by
wiedzieć, kiedy szukać schronienia.
Mieszkańcy Blackmoor, nieświadomi tego, co robią, powtarzali stare
rytuały. Chowali się, zbroili i błagali bogów o pomoc, bo w głębi serc
wiedzieli, że ta noc nie należy już do nich.
37
Lawrence wspinał się na spiralne schody, chwytając stopnie palcami,
które nie należały do niego. Podciągał się dłońmi, które przybrały jakiś
koszmarny kształt i odpychał zdeformowanymi, powykręcanymi stopami.
- Mamo... błagam, pomóż! - wycharczał, ale jego słowa brzmiały jak
przeciągły ryk.
Wbiegł do głównej sali i padł na kolana przed sarkofagiem matki.
Zwiatło świec było zbyt ostre, zupełnie jakby spojrzał prosto w słońce w
upalne popołudnie. Wiedział, że przemiana jeszcze trwa, postępuje. Nigdy nie
czuł się tak podle... A potem było jeszcze gorzej.
Jego zmysły eksplodowały. Dzwięki, smaki, widoki i zapachy runęły
potężną falą, zbyt szybką, żeby umiał je zarejestrować. W ciągu sekundy
zobaczył pojedyncze ziarna pyłku kwiatów - każde z osobna jak planety na
orbitach krążyły dookoła jego głowy. Potem skupił się na trzepocie owadzich
skrzydeł. Wyczuwał zapach roślin i zwierzęcej krwi na ich czułkach,
żwaczach i trąbkach, mógł policzyć włoski na ich mikroskopijnych odnóżach
i podziwiać niesamowite wzory na przejrzystych skrzydełkach. Woda w
niewielkim zródełku stała się głośna jak wodospad. Umysł nie wytrzymywał
tylu bodzców.
Czuł przy tym każdą maleńką zmianę, jaka zachodziła w jego ciele.
Najpierw przyszło gorąco, jakby każda komórka stała się rozpalonym piecem.
Oddech przyspieszył - dyszał teraz jak zwierzę. Mózg też nie był już taki sam
jak przedtem. Pojawiły się w nim nowe ośrodki i produkowały związki
chemiczne, które zabiłyby słabą ludzką istotę. Ale jego wcześniejsza, ludzka
natura słabła i znikała. Lawrence nie przestawał krzyczeć. Kości przybierały
nowe kształty, mięśnie pękały i łączyły się na powrót w nowych,
nienaturalnych kombinacjach. Stał się też cięższy, choć nie miał pojęcia, jak
to możliwe - może podarowano mu tę materię wprost z piekła? Szkielet miał
znacznie grubszy, by podtrzymać zwoje potężnych mięśni i wytrzymałych jak
postronki ścięgien. Paliła go skóra, kiedy pojawiały się w niej cebulki nowych
włosów i natychmiast kiełkowały sztywną szczeciną, która przez ciało
przebijała się na zewnątrz.
Miał coraz większe stopy - nagle, jakby zamiast butów miał papier,
pojawiły się potężne czarne szpony. Sznurowadła pękły jak zdzbła trawy,
zniszczona skóra obuwia rozpadła się na kawałki, a jego stopy nieprzerwanie
się zmieniały - pięty unosiły coraz wyżej, a zakrzywione szpony wbijały w
kamienną posadzkę mauzoleum.
Naraz poczuł w szczękach ból, jakby ktoś przypalał go rozgrzanym do
białości żelazem. Część zębów przesunęła się do przodu, robiąc miejsce dla
masywnych łamaczy, których wcześniej nie miał, a siekacze i kły gwałtownie
rosły i stawały ostrzejsze, mocniejsze i wysunięte.
Lawrence wzywał imienia matki, lecz z jego gardła wydobywał się
jedynie zwierzęcy ryk. Nie było w nim nic ludzkiego. Ogłuszające zawodzenia
wzbijały kurz z podłogi i sarkofagów i kruszyły stare wazony. Owady pełznące
wzdłuż ścian pękały, a na kamiennej posadzce pojawiały się nowe rysy. Ryk
był głośny, jakby Lawrence chciał wykrzyczeć w ten sposób swoją całą złość i
nienawiść do świata. Wydobywał się na zewnątrz przez otwarte stalowe drzwi
i rozdzierał w pół nocne niebo.
Nie mogło go zrodzić ludzkie gardło.
W tamtym momencie, w tamtej godzinie Lawrence Talbot
przestał istnieć.
To, co pozostało - stworzenie na powykręcanych nogach, które siekło
powietrze potężnymi pazurami - nie miało nic wspólnego z
człowieczeństwem. W skalnym mauzoleum stał potwór z najstarszych legend.
W końcu bestia wybiegła na zewnątrz i stanęła oblana chłodną poświatą
księżyca. Tam, pod czujnym okiem Bogini Aowów, wilkołak odrzucił głowę i
zawył, dzieląc się z nocą swą wściekłością.
38
Milę dalej, w starej posiadłości Talbotów, Singh siedział w pustym
pokoju. Masywny kirpan spoczywał w pochwie, ale nie była ona zapięta, a na
kolanach służącego leżała strzelba. Siedział na brzegu łóżka i nie spuszczał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]