[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gdy wniknęłam we wspomnienia Jony, usłyszałam zgiełk
jej opowieści i widziałam ją własnymi oczami, wąchałam ją,
smakowałam. Wejrzałam głęboko.
To była jego Ona.
* * *
Przybyliśmy do Psiej Ziemi łodzią żaglową.
Po całym slupie walały się śmieci. Starzec, który nim
żeglował, nigdy nie wyrzucał niczego.
Pod pokładem leżały sterty mokrych papierów, zbitych
razem i obwiązanych sznurkiem. Przyciągały muchy, które
goniły za tłustymi resztkami jedzenia, niegdyś spożywanego
na tych papierach. Wszędzie zalegały niedbale rzucone łachy.
Pod ścianami piętrzyły się puste stare skrzynki. Rozfalowana
woda czasami je przewracała, a nikt już ich potem nie układał
ponownie.
Jeszcze niżej, pod zbutwiałymi skrzyniami, tam gdzie
żaden inspektor nie zechciałby zajrzeć, kryli się przemycani
ludzie i kontrabanda. Kapitan wiedział, kim jest Rachel, ale
się nie przejmował. Dostał za nią więcej niż za zioło różaków.
Ta podróż kosztowała ją i brata niemal wszystkie
oszczędności. Nie żałowali jednak grosza. Musieli uciekać z
miasta, wyskoczyli przez okno z pierwszego piętra, pobiegli
do portu i gorączkowo rozglądali się za człowiekiem, który
przyjąłby ich pieniądze.
Jej brat, Djoss, został na pokładzie, pomagał przy żaglu i
sterze. Płynęli trzy dni. Rachel siedziała sama w
ciemnościach. Czuła pod sobą rozhuśtany ocean. Gdy się
nudziła, pstrykała palcami i patrzyła, jak płomyki migoczą w
ciasnej kabinie. Nie mogła długo utrzymywać ognia wewnątrz
drewnianego kadłuba, a to przez walające się wszędzie
zmurszałe papiery. Mogła tylko trochę rozniecić niewielką
iskrę. Pstryk, pstryk, pstryk. Gdy nie wierciła się z nudów,
krzyżowała nogi, zamykała oczy, jej oddech się pogłębiał,
przechodził w miękkie sylaby języka matki. Szukała prawd w
koanach, których uczyła się od dziecka.
Po zmroku Djoss schodził na dół, by przynieść jej
jedzenie. Na kolację mieli suchary. Twarde i smakujące jak
słonina wymieszana z piaskiem. Popijali je herbatą zalaną
zimną wodą. Nie mieli wrzątku, bo ogień zostawiłby smugę
dymu na niebie, którą ktoś mógłby dostrzec.
Rachel próbowała przeprosić za to, że została odkryta.
Djoss nie chciał słuchać.
- Ludzie w życiu by tego nie zrozumieli - rzekł - nie było
więc innego wyjścia, jak ruszyć w drogę.
- Uciec. Byle dalej, nim ktokolwiek zdołałby nas złapać.
- Coś w tym rodzaju.
- Może tym razem będzie inaczej. - Nie wierzyła w to, ale
tak powiedziała.
Przez trzy dni pogoda sprzyjała żegludze. Gwałtowne
sztormy, z których słynął ten kanał, nie dały o sobie znać.
- Widać Bezimienni są jej przychylni - mruknął pod
nosem stary kapitan. - Ani chmurki na niebie.
* * *
Wyszliśmy na brzeg na północ stąd.
Trzeciego dnia dotarli do Psiej Ziemi. Celnik tylko raz
zerknął pod pokład i skrzywił nos. Podał kapitanowi świstek
papieru przez dziób i powiosłował do kolejnego statku.
Nocą Rachel i Djoss stanęli na kamienistym brzegu w
pobliżu opuszczonych magazynów. Djoss zepchnął słup na
morze i pomachał kapitanowi na do widzenia. Starzec nie
odpowiedział.
Rachel zmrużyła oczy, patrząc na księżyc. Nie widziała
ani jednej gwiazdy. Lampy uliczne przygaszały nocne niebo.
Księżyc wysunął się zza chmur niczym blady, bezcielesny
brzuch. To zły omen. Po wielu dniach dobrej pogody
nadciągał sztorm.
Przed świtem już lało jak z cebra. Ulice spływały
czarnymi rzekami błota. Kanały ściekowe wypluwały gęsty
zielony szlam, pachnący jak śmiertelna trucizna, i zasilały nim
uliczne potoki. Rachel z bratem przeczekali burzę na
opuszczonych schodach, pod osłoną rozsypującego się dachu.
- Chyba nam się udało - stwierdziła.
- Tak - odparł Djoss. - Wiesz coś o tym mieście? - Nic.
Zmarszczył brwi.
- Ja też nic.
Ulice były zalane. Każdy przechodzień brnął po kostki w
błotnistej mazi. Woda pod nogami niosła martwe szczury,
papiery i patyki. Przemknęło coś jeszcze w przemokniętym
ubranku. Lalka lub martwe dziecko płynęło przez podtopione
ulice, zaczepiając o koleiny.
Rachel zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, już tego nie
było.
Zmusiła się do uśmiechu.
- Damy sobie radę. To największe miasto na świecie. Nikt
na mnie tu nie zwróci uwagi. - Ręce w kieszeniach miała
zwinięte w pięści. Raz po raz zerkała na dół, by się upewnić,
że rękawy wciąż ma ciasno przywiązane do nadgarstków.
- To nie twoja wina - pocieszył ją.
Tak daleko na północ od centrum miasta budynki wciąż
nosiły ślady wojny sprzed dziewiętnastu lat. Wszyscy ludzie
wałęsający się tu po ulicach, kobiety i mężczyzni jednako, byli
chodzącymi wrakami. Drogi zapadały się pod stopami.
* * *
Robiliśmy co w naszej mocy, ale mogliśmy niewiele.
Przez wiele tygodni koczowali na ulicach, sypiając w
bramach. Zimowy deszcz nie ustawał.
W czasie najgorszych nawałnic krajobraz rozmywał się
Rachel przed oczami. Błoto sunęło miastem, tworząc
potworne macki, wijące się jak pędy pnącza.
Jeszcze raz zamknęła oczy.
Gdyby zostali na ulicy, ludzie by zauważyli, że tylko jej
ubranie daje cień. Ktoś nadepnąłby na jej but i odkrył, że
zamiast palców ma dziwaczne guzki. Sypiając w bramach, w
opuszczonych budynkach, w ruderach i śmietnikach, narażała
się na to, że ktoś zobaczy, jeśli jej wężowy język wyśliznie się
z ust. Nocami szukali ciemnych odludnych kryjówek, ale to
nie dawało im żadnej gwarancji bezpieczeństwa. W miarę
możliwości starała się spać twarzą do ziemi, w głębokim
cieniu.
Pomiędzy kolejnymi ulewami błąkali się po okolicy,
ukryci w tłumie, sprzedając iluzje, gdy Djoss nie mógł znalezć
pracy na kolejny dzień.
Gdziekolwiek poszła, zawsze się bała.
Praca czasem była, a czasem nie, raz bezpieczna, raz nie.
Dzicy lokatorzy ulicy, tacy jak Rachel i Djoss, nie mogli na
wiele liczyć. Z innymi rozmawiali tylko o pracy. W
przeciwnym wypadku kryli się w cieniach, za węglem, w
tłumie. Odchodzili.
Ciągle uciekali.
* * *
Poszliśmy na południe. Djoss i ja wciąż krążyliśmy po
okolicy, szukając pracy, a może i stałej kwatery.
Dotarli na obrzeża dzielnicy magazynowej.
Na tej samej ulicy, trochę dalej na południe, czterech ludzi
okładało się maczugami - kijami z osadzoną na końcu cegłą.
Trzech kolejnych, poturbowanych, próbowało się odczołgać.
Ziemia była czerwona od krwi.
- Dobry znak - ocenił Djoss zadowolony. Bitwa na środku
ulicy oznaczała, że nikt ich tu nie będzie szukał. - O tak,
znajdziemy sobie jakieś miejsce, jeśli dalej pójdziemy w tę
stronę.
- Mam nadzieję, że nie.
- %7łe tak, chciałaś powiedzieć. Brudną robotę łatwo
znalezć i łatwo utrzymać.
- Djoss, proszę....
Wciąż się uśmiechał. Powiódł ją przez ulice coraz głębiej
w noc.
Za magazynami, przez wały ku morzu wiła się rzeka.
Przeprawili się promem na drugą stronę, skąpani w szarówce
przedświtu, zagubieni w tłumie ludzi spieszących do pracy w
ubojniach. To kosztowało ich niemal wszystko, co mieli przy
sobie.
Ciągle uciekali.
Kogut zapiał w świetle jutrzenki. Brzask zaczął pełznąć po
spadzistych dachach.
Gdzieś rozśpiewały się ptaki.
Inne ranne ptaszki, uliczne przekupki, czekały już z
kramami na pierwszych klientów. Na grubym ceglanym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]