[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Spokojnie, panowie powiedział. Kozyra nie zwracając na niego uwagi mówił dalej do
Mazura:
75
Może pan składać donosy, robić co pan chce, ale rozkazywać mi pan nie będzie! Za ten
statek i za tę załogę odpowiadam ja, tylko ja! I nie muszę się przed panem tłumaczyć ze swo-
jego postępowania!
Ale mnie kapitan portu odezwał się spokojnie, ale z takim naciskiem, że przerwali
sprzeczkę mnie, marynarzowi, kapitanowi portu, może pan powiedzieć, dlaczego pan nie
chce pomóc Prośnie ?
Mogę! kapitan Kozyra wyprostował się i z trudem panując nad drżącym z gniewu gło-
sem powiedział: Dlatego, że mój statek to nie holownik, a załoga to nie ratownicy! To pań-
skim obowiązkiem jest ich ratować, nie moim...
I nie zrobi pan tego? cicho zapytał kapitan portu.
Nie mogę krótko uciął Kozyra.
Trudno. Pójdę, poszukam w porcie, może któryś z innych statków zgodzi się ich wholo-
wać. %7łałuję, że straciłem tyle czasu na tę rozmowę.
Kozyra nie odpowiedział. Po odejściu kapitana portu na mostku zapanowało przygnębiają-
ce milczenie. Wachtowy palił nerwowo i nie patrzył na swego kapitana, inni wyszli na skrzy-
dło, by patrzeć co się dzieje z Prosną , a Mazur ukrył twarz w dłoniach, jak gdyby miał za-
miar się rozpłakać.
7
Na mostku Prosny aparatura była przez cały czas włączona. Słyszeli każde słowo z roz-
mowy, jaka się odbyła na Dunaju . Kiedy w głośniku zapadła cisza, któryś z kąta syknął z
nienawiścią:
To skurwysyn!
Proszę o spokój Wenta starał się, by zabrzmiało to spokojnie. Nawet w takiej sytuacji
nie chciał dopuścić, by ktokolwiek z załogi krytykował kapitana.
I co teraz będzie? odezwał się elektryk.
Czekamy twardo powiedział kapitan. Jeszcze do falochronu daleko. Kapitan portu
działa, coś przecież zrobi... Czuł że nie zabrzmiało to przekonująco, ale nic innego nie mógł
im przecież powiedzieć. Wyszedł ze sterówki. Nagle zrobiło mu się tutaj ciasno i duszno,
choć nadal panował chłód i wiatr swobodnie wdzierał się przez otwarte drzwi.
Czuł się fatalnie. Zawsze był czynny, skoncentrowany na działaniu. Bezczynność działała
na niego deprymująco. A teraz pozostawało tylko czekanie. W dalszym ciągu nie wierzył, że
statkowi i załodze może grozić poważniejsze niebezpieczeństwo. Tylko to czekanie, to prze-
klęte czekanie doprowadzało go do rozpaczy...
Trzeci oficer, odpowiedzialny za sprzęt ratunkowy, cicho stanął za jego plecami. Obaj pa-
trzyli na falochron, który teraz był już całkiem blisko. Kiedy tak stali milcząc, nagle usłyszeli
z daleka przejmujący dzwięk. Wdzierał się aż do mózgu, wypełniał noc, zagłuszał szum fal
rozbijających się o falochron i poświsty wiatru, narastał, aż wreszcie zamarł tuż, w pobliżu
statku. Na nabrzeże zajechał czerwony duży wóz strażacki ze złożoną poziomo drabiną.
Umundurowani strażacy od razu poczęli zeskakiwać z samochodu i odsuwać ludzi, którzy
stali zbyt blisko.
Trzeci milczał jakiś czas, wreszcie jednak przemógł nieśmiałość i odezwał się cicho.
Panie kapitanie, przygotować szalupy do spuszczenia?
Co? Wenta odwrócił się gwałtownie.
Na wszelki wypadek tłumaczył się trzeci.
Zwariował pan? Kto mówi o opuszczeniu statku?
W tej chwili od strony basenu portowego doleciał równy, jazgotliwy terkot motoru. Ktoś
do nich płynął.
76
8
Na statku panował niepokój. Nie był to jeszcze otwarty strach, daleko było do paniki, ale
ludzie już nie byli tak pewni, że nie spotka ich nic złego, bo są w porcie. Już nie siedzieli spo-
kojnie w kabinach, wszyscy wyglądali na zewnątrz, niektórzy powychodzili na pokład, kryli
się za nadbudówkami, a także gromadzili się w mesach załogowej i oficerskiej.
Najlepiej z położenia Prosny zdawali sobie sprawę ci, którzy stojąc na stanowiskach
manewrowych nieustannie obserwowali ciągły dryf i nieubłagane zbliżanie się kadłuba do
gwiazdobloków. Meldowali kapitanowi odległość, patrzyli czujnie, czekali na jakikolwiek
rozkaz, modlili się w duchu, by zapadła wreszcie jakaś decyzja, bowiem najbardziej doku-
czała im bezczynność i świadomość, że nic się nie robi dla ratowania statku.
Ci na dziobie pierwsi usłyszeli terkot motoru.
Spoza końca falochronu ukazała się wreszcie motorówka. Wychodziła z głębi portu, wy-
raznie oświetlona lampami stojącymi na nabrzeżu. Była biała, więc ostro odcinała się od
ciemnego betonu i czarnej, rozfalowanej wody. Na jej dziobie z łatwością dostrzegli charakte-
rystyczny krzyż maltański ratowników. Ale wraz z jej ukazaniem się w awanporcie ludzi
ogarnęło rozczarowanie i zniechęcenie. Mieli przed sobą zaledwie motorówkę ratunkową,
niewiele większą od ich własnych szalup. Od razu wiedzieli, że nie zdoła ona wziąć na hol tak
dużej jednostki jak Prosna .
Ależ to gówno nam nic nie pomoże... krzyknął bosman.
Nikt nie odpowiedział, bo bosman powiedział to, co pomyśleli wszyscy.
Tymczasem motorówka zbliżyła się na odległość jakichś dwudziestu metrów i silnik
ucichł. Widzieli teraz z dzioba ludzi, którzy powstawali z miejsc, przyglądali im się, machali
rękami, a jeden, na samym przedzie motorówki, wychylił się i złożywszy dłonie w trąbkę
krzyczał coś. Wiatr i łoskot fali o beton zagłuszały jednak zupełnie to wołanie i nikt nie mógł
zrozumieć, czego chce portowy ratownik.
Chief! odezwał się w głośniku głos kapitana.
Słucham.
Co oni krzyczą?
Nie wiem. Nie można zrozumieć ani słowa. Motorówka ratownicza kiwała się na fali, ale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]