[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Niewiadomską, dziś z Krysią Jelnicką. Wacek jezdzi ostatnio służbowo na poniemieckiej
victrorii. Wspaniała pięćsetka z przyczepą. %7łeby nie odwyknąć od motoru, porywam mu ją
czasem sprzed domu i wypuszczam się na szosę. Co za rozkosz! Ciągnie jak szatan i pruje z
łatwością 120 km na godzinę. Pęd na otwartej maszynie to coś fantastycznego. 20 lipca 1947
W Sopocie znów przepełnienie. Zaroiły się ulice, kawiarnie, plaże. Miasto tętni życiem.
Nasze życie toczy się jednak własnym trybem. Wacek zapracowany w warsztatach.
Popołudnia ma również ciągle zajęte. Jakieś zebrania, narady, odprawy. Ja załatwiam
sprawunki, gotuję obiady i chodzę z Dzikiem na plażę. Po południu treningi tenisowe. W
mistrzostwach Polski nie powiodło mi się. Singla przegrałam z Jaśkowiakówną, a w grze
mieszanej z Szeraucówną i Tłoczyńskim. Pocieszają mnie w klubie, że z takimi sławami nie
miałam prawa wygrać. Ale to nie jest ważne. Martwi mnie co innego. Wacek nie zgadza się
na moje studia. Twierdzi, że to wcale nie potrzebne. Mąż jest po to, żeby utrzymywać dom, a
żona, żeby zająć się gospodarstwem i dzieckiem, a nie pracą. - Tymczasem to nie będzie
praca - próbuję go przekonać. - W czasie, gdy ciebie nie ma, ja będę chodzić na wykłady. -
Tak, do tych półnagich Rzymian, żeby mi zdeprawowali Misia! - Ależ to była karnawałowa
zabawa! - To nic, nie chcę, żebyś tam chodził! Wacek postępuje jak duży dzieciak. Jego
zazdrość jest nawet śmieszna. Czy on nie rozumie, że jestem żoną, kocham go i żadne
niebezpieczeństwo nie grozi. Póki kocham, inni mężczyzni nie istnieją. Ważne jest to, żebym
nie przestała kochać. Brak zaufania i wiary w moją lojalność może raczej osłabić moje
uczucia, niż zapobiec niebezpieczeństwu. Pomijając ten problem, dochodzi jeszcze kwestia
sytuacji finansowej. Wacek nie rozumie, że obecnie jedna pensja nie wystarcza na całą
rodzinę. Nie zdaje sobie sprawy, że od połowy miesiąca przejadamy kapitał, który się w
końcu wyczerpie. Zostaniemy na tej głodnej pensji i wtedy nie będzie już możliwości
ukończenia studiów. Zresztą nawet jeśli podwyższą gażę państwowym pracownikom, nie
uśmiecha mi się żyć wyłącznie przy garnkach i w domu. Dyskusje trwają godzinami, ale nie
przynoszą rezultatu. Wacek nie chce ustąpić. Bardzo mnie martwią te nasze pierwsze
nieporozumienia. 8 sierpnia 1947 Jeżdżę już na własnym KDF-ie. Co za przyjemność! I w
dodatku satysfakcja, że kosztował nas tak tanio. Do niedawna bezużyteczny wrak, a teraz
całkiem przyjemny wózek sportowy. Motor, wyregulowany w warsztatach, ciągnie
doskonale. Mimo mało nowoczesnej linii szybki i zrywny, nie daje się wyprzedzać na szosie
byle komu. Pod pretekstem docierania ujeżdżam całymi dniami. Dzikunio i Lot przepadają za
tymi wycieczkami. Kiedy wychodzimy z domu, Dzik aż piszczy z radości i ładuje się od razu
do "ata". Lot wskakuje jednym susem do tyłu i stawia łapy na przednim oparciu. W czasie
jazdy wyciąga szyję, mruży ślepia i rozkoszuje się wiatrem, który łopocze jego długimi
uszami. Synuś podskakuje do góry uradowany. 16 sierpnia 1947 Wydarzyła się niebywała
historia. Wczoraj dla uczczenia moich imienin wybraliśmy się z Wackiem i Tecikami
Walewskimi na kolację do klubu. Samochód jak zwykle zostawiłam zaparkowany przy
kortach. Kiedy wyszliśmy w nocy, okazało się, że rąbnięto zapasowe koło. Często zdarzają
się takie wypadki, ale tym razem trafiło na nas. Wacek, który był za tym, żeby nie jechać
wozem, triumfował. Czułam się głupio, bo rzeczywiście można się było przejść piechotą.
Odkąd mam jednak samochód, używam go przy każdej okazji. Strata koła zmartwiła nas
poważnie. Rajd za pasem i trzeba będzie teraz kupować nową felgę, oponę i dętkę.
Wracaliśmy w nastrojach ponurych. Dziś obudził nas dzwonek o wczesnej porze.
Otworzyłam drzwi zaspana, na lekkim kacu i w pierwszej chwili myślałam, że jeszcze śpię.
Do przedpokoju wtaczało się powoli koło od KDF-a. Za nim ukazał się szofer z warsztatów
Wacka. - Kazali mi to odnieść - wyjaśnił. - Odnieść? Kto kazał odnieść? - Nie mogłam pojąć.
- A te chłopaki, co w nocy rąbnęli. - Jak to, rąbnęli i kazali odnieść? - No tak... Dowiedzieli
się, że to pani, przytaszczyli do nas i kazali oddać. - ??? - Powiedzieli, że kolegi okradać nie
wypada. Ich solidarność ujęła mnie za serce. Nie zapomnieli o mnie jeszcze. Wczoraj
triumfował Wacek, dziś ja. Mam tu przyjaciół nie byle jakich. 18 sierpnia 1947 Byłam
wczoraj na turnieju w Wejherowie. Pojechaliśmy całą ekipą KDF-em. Dzień męczący, bo
poza prowadzeniem wozu trzy rozgrywki singla jedna po drugiej. Wygrałam finał. Wacek
pokpiwa teraz z "wielkiej mistrzyni małej mieściny", ale mu się odcinam, że ze mną przegra
zawsze do kółka. Teraz się odgraża, że zacznie trenować i jeszcze mi wlepi w przyszłym
sezonie. Oby tak było! Bardzo bym chciała, żeby i on zasmakował w tym sporcie. Odkąd
skończyło się szoferowanie, brakuje nam wspólnych zainteresowań. 8 września 1947 A więc
już po rajdzie. Ostatni tydzień był pełen emocji i ożywionych dyskusji z Wackiem. Mój start
na początku uważał za nonsens. Twierdził, że na własnoręcznie skleconym wózku nie można
uczestniczyć w ogólnopolskim rajdzie, do którego samochody i kierowcy przygotowują się
dokładnie. Dowodził, że jest to dziecinada i prowokował, że się ośmieszę. Ja jednak uparłam
się tym razem jak osioł. Niech się dzieje, co chce. Mam nareszcie samochód, szaloną ochotę,
więc dlaczego nie jechać? Ostatecznie, jeśli nawet mi się nie powiedzie, to żadna
kompromitacja. W sporcie bywa różnie. Po co przejmować się z góry. Zapisy złożyłam w
terminie, trasę przejechałam dokładnie i pełna emocji oczekiwałam dnia startu. Według
regulaminu obowiązywała dwuosobowa ekipa. Do ostatniej chwili sądziłam, że Wacek się
złamie i pojedzie ze mną jako pilot. Jednak uparł się tak, jak i ja. Na dzień przed rajdem
postanowiliśmy, że nawigować będzie Nowakowski, majster z warsztatów Wacka.
Przejrzeliśmy jeszcze motor i pod wieczór wóz podstawiłam w Gdyni do parku maszyn. Gdy
zajęłam miejsce w wymalowanym na asfalcie kwadracie, ogarnęły mnie zwątpienia.
Prymitywny, wojskowy KDF dziwnie raził wśród tych uszeregowanych, świecących wozów.
A zjechało się ich z całej Polski wiele. Sam mistrz Richter na swojej lanci o Loth na fiacie
1500. Zapisanych do startu czterdziestu, w tym trzy kobiety. Co ja tu robię z tym pudełkiem
od sardynek? Do póznej nocy obserwowałam nadjeżdżające wozy. O dziesiątej park został
zamknięty. Odchodząc pogłaskałam KDF. - %7łeby tylko jutro zapalił bez kaprysów! Rano do
gdyni odwoził nas Wacek swoim służbowym wozem.Pojechaliśmy dołem koło Bungalowu.
Całą drogę ożywiona dyskusja, czy KDF zapali, czy zmieści się w czasie, czy dobrze
wypadnie na próbie zręczności. Nagle, nim zdążył ktokolwiek nawet krzyknąć, rozległ się
trzask łamanej blachy i brzęk wybitej szyby. Po chwili kompletnego zamroczenia otworzyłam
oczy. Wóz siedział na drzewie. Wacek gramolił się z pogiętej szoferki. Majster blady jak
papier trzymał się za rękę. - Złamana - oznajmił grobowym głosem. - Misio, co tobie? - pytał
Wacek zaniepokojony. Poruszyłam nogami i rękoma i z ulgą stwierdziłam, że są całe. - Nic,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]