[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zwycięstwem. Ostrożnie i w ciszy ruszyliśmy w dalszą drogę.
Niezły potwór mruknął Ganelon. Czy jest tak inteligentny jak czło-
wiek?
Naprawdę nie wiem.
Mam jakieś dziwne, denerwujące przeczucie, Corwinie. Jakby miało się
stać coś strasznego. Nie wiem, jak inaczej to wyrazić.
Wiem, o co ci chodzi.
Ty też to czujesz?
138
Tak.
Pokiwał głową.
Może to ta pogoda powiedziałem.
Kiwnął głową jeszcze raz, wolniej.
Wchodziliśmy wciąż wyżej, a niebo ciemniało i grzmoty nie cichły nawet na
chwilę. Na zachodzie błyskało, a wiatr dmuchał coraz mocniej. Ogromne masy
chmur kłębiły się nad szczytami, a wokół krążyły czarne ptasie kształty.
Spotkaliśmy jeszcze jedną manticorę, ale załatwiliśmy ją szybko i bez strat.
A jakąś godzinę pózniej zaatakowało nas stado wielkich ptaków o ostrych jak
brzytwa dziobach. Przepędziliśmy je, lecz byłem coraz bardziej niespokojny.
Wspinaliśmy się w górę, w każdej chwili oczekując wybuchu burzy. Prędkość
wiatru wzrosła.
Było ciemno, choć wiedziałem, że słońce jeszcze nie zaszło. Pojawiła się mgła
zbliżaliśmy się do chmur.
Skały były śliskie, a wilgoć przenikała na wskroś. Chętnie ogłosiłbym postój,
ale do Kolviru było jeszcze daleko, a wolałem uniknąć problemów z żywnością,
której ilość była dokładnie wyliczona.
Przeszliśmy jeszcze pięć kilometrów i kilkaset metrów w górę, zanim musieli-
śmy się zatrzymać. Zapadła całkowita ciemność i tylko błyskawica dawały trochę
światła. Szerokim kręgiem rozłożyliśmy się na nagim skalnym zboczu, wysta-
wiając warty ze wszystkich stron. Grzmoty huczały niby werble, a temperatura
spadała. Gdybym nawet zezwolił na ogniska, to i tak nie było nic, co można by
spalić. Przygotowaliśmy się na zimną, ciemną i wilgotną noc.
Manticory zaatakowały kilka godzin pózniej, nagle i cicho. Zginęło siedmiu
ludzi, zabiliśmy szesnaście bestii.
Nie mam pojęcia, ilu udało się uciec. Opatrując swe rany przeklinałem Eryka
i zastanawiałem się, z jakiego cienia ściągnął te potwory. Podczas tego, co na-
stąpiło zamiast poranka, przeszliśmy jakieś osiem kilometrów w stronę Kolviru,
po czym odbiliśmy na zachód. Była to jedna z trzech możliwych tras i zawsze
uważałem ją za najlepszą do przeprowadzenia ataku. Ptaki nękały nas nadal.
Nadlatywały w większej liczbie i były bardziej uparte.
Wystarczyło jednak zastrzelić kilka, by przepłoszyć całe stado.
Okrążyliśmy wielkie urwisko. Nasza droga wiodła dalej, w górę, poprzez gro-
my i mgłę, aż nagle roztoczyła się przed nami panorama dziesiątków kilometrów
Doliny Garnath, którą mijaliśmy po prawej.
Zarządziłem postój i poszedłem się rozejrzeć. Kiedy ostatnio widziałem tę
piękną niegdyś dolinę, była dzikim pustkowiem. Teraz wyglądała jeszcze gorzej.
Czarna droga przecinała ją, dobiegała do samych stóp Kolviru i tam się koń-
czyła. W dolinie wrzała bitwa. Kawaleria nacierała i odskakiwała. Szeregi pie-
szych żołnierzy szły naprzód, ścierały się i wycofywały. Błyskawice biły bez prze-
rwy, a czarne ptaki krążyły wśród nich jak zwęglone strzępy na wietrze.
139
Niby lodowaty dywan zalegała wszędzie wilgoć. Grzmoty odbijały się echem
od szczytów, a ja oszołomiony patrzyłem na toczącą się w dole bitwę.
Odległość była zbyt wielka, bym mógł rozpoznać walczących. Z początku
zdawało mi się, że ktoś próbuje dokonać tego, co ja zaplanowałem, że może Bleys
przeżył i powrócił z nową armią.
Lecz nie, Ci przybywali z zachodu, czarną drogą. Teraz widziałem wyraznie,
że to z nimi były ptaki, a także skaczące bestie ani ludzie, ani konie. Być może
manticory.
Szli, a błyskawice uderzały w nich, rozpraszając, paląc, zabijając. . . Zauwa-
żyłem, że nigdy nie trafiały w obrońców, i pomyślałem, że Eryk uzyskał pewną
kontrolę nad urządzeniem znanym jako Klejnot Wszechmocy, którym tato zmu-
szał do posłuszeństwa pogodę nad Amberem. Pięć lat temu Eryk z niezłym rezul-
tatem użył go przeciwko nam.
A więc siły z Cienia, o których słyszałem tak wiele, były potężniejsze niż
sądziłem. Wyobrażałem sobie jakieś drobne starcia, ale nie zażartą bitwę u stóp
Kolviru. Spojrzałem w dół próbując dostrzec jakieś poruszenia wśród czerni. Dro-
ga roiła się niemal od ciągnących wojsk.
Ganelon zbliżył się i stanął obok mnie. Nie odzywał się. Nie chciałem, by
mnie pytał, ale nie potrafiłbym tego powiedzieć inaczej niż odpowiadając.
Co teraz, Corwinie?
Musimy przyspieszyć marsz powiedziałem.
Chcę być w Amberze dziś wieczorem. Ruszyliśmy. Przez jakiś czas drogi była
łatwiejsza. To pomagało. Burza bez deszczu trwała nadal, błyskawice i gromy
były coraz bardziej jaskrawe, coraz głośniejsze.
Szliśmy w półmroku.
Gdy osiągnęliśmy miejsce, które wydawało się bezpieczne mniej niż pięć
kilometrów od granic Amberu kazałem się zatrzymać na odpoczynek i ostatni
posiłek. Musieliśmy krzyczeć, by się usłyszeć, więc nie mogłem przemówić do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]