[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie napisałam także, dla odmiany w tomie pierwszym, co miałam na sobie.
Zamierzałam podać informację pod zdjęciem, ale najzwyczajniej w świecie wyleciało mi z
głowy. Zjawisko takie nosi nazwę sklerozy.
Otóż tam, gdzie obie z Lilką znajdujemy się na kładce, nad potokiem, widoczny na
mnie strój jest wręcz historyczny, został bowiem wykonany z owej niezmiernie wytwornej
szaty Lucyny, tej, w której w czasie powstania szła na Sadybę. Przypominam, że była to biała
kiecka w czerwone kropki i czerwony płaszczyk w białe kropki i wyszło z tego takie coś, jak
na zdjęciu widać. Dlaczego nie wyszło nic więcej, pojęcia nie mam, bo zdawałoby się, że z
dwóch sztuk garderoby można wykonać co najmniej półtorej sztuki czegoś innego, ale może
to pierwotne miało wymyślny krój.
Chciałam koniecznie podać tu jeszcze jeden komunikat, z tym że zależało mi na
ścisłości i do samego końca, to znaczy do chwili bieżącej, czekałam, aż Marła znajdzie list
ode mnie. Wszystko tam było opisane z detalami.
Drobnostka miała miejsce w Toronto na kongresie IBC. Posiłki, rzecz jasna, mieliśmy
zapewnione, a wolny stół pozwalał na wszelkie fanaberie. Podszedł facet z talerzem, usiadł
obok mnie, spojrzałam tak sobie, bez istotnego powodu, i sparaliżowało mi szczęki.
Talerz był duży. Facet też, ale nie miało to znaczenia. Zawartość talerza właśnie
opisałam jej zaraz potem, specjalnie starając się wszystko porządnie zapamiętać, i chciałam
teraz odtworzyć z korespondencji. Niestety, list jej gdzieś zginął, co mnie trochę dziwi, bo
pisany był na materiałach kongresowych i wyglądał nader dziwnie. Nic innego akurat nie
miałam pod ręką. No trudno, przepadło, spróbuję podać produkty z pamięci.
Otóż gwarantowanie pamiętam mięso na gorąco w sosie, zimne wędliny różnych
rodzajów, makaron, sałatkę z kartofli, zielonego melona, najsłodszego ze wszystkich,
krojonego w kostkę, i tort czekoladowy z bitą śmietaną. Było na tym talerzu więcej, ale czy
były to ogórki, czy jajecznica, czy serek, za to już głowy nie dam, majaczy mi się jeszcze
sałata, oliwki i sałatka owocowa. Przenikało się to wzajemnie, co mu w najmniejszym stopniu
nie przeszkadzało, bo i tak, jak Boga kocham, wymieszał to wszystko ze sobą i zjadł. Przez
długą chwilę oczu od jego widelca nie mogłam oderwać, po czym przyszło mi coś do głowy.
Spojrzałam na plakietkę przy koszuli. Oczywiście, Amerykanin!
Nie do wiary, do czego oni są zdolni&
A propos Marii, to przy niej widzę dwa mankamenty. Jeden - nie napisałam o Mici.
Odpychało mnie, ponieważ Micia już nie żyje, a była cudem absolutnym. Jej poprzednia
właścicielka opuszczała kraj i ktoś musiał zaopiekować się kotką, wówczas sześcioletnią,
posiadającą już ukształtowany charakter i ugruntowane przyzwyczajenia. Obie z Marią znały
się i kochały wzajemnie, ale poglądy miały różne, co sprawiło, że przez pół roku trwała
walka. Maria swoje, Micia swoje, w końcu obie poszły na kompromis, z tym że chyba Micia
wywalczyła więcej.
Była stworzeniem absolutnie pokojowym, na spacer wychodziła rzadko i wyłącznie na
klatkę schodową, z racji wieku średniego nie miała już skłonności do przesadnego ożywienia
i swawoli, a jednak&
Któregoś wieczoru wyszła, odbyła przechadzkę i wróciła wyraznie przejęta. Latała po
mieszkaniu, miauczała wściekle, pchała się do pani, różne sztuki czyniła, czegoś chciała.
- O co ci chodzi? - pytała Maria, w końcu zniecierpliwiona. - Czego się awanturujesz?
Coś ci się stało? Pokaż&
Usiłowała kotkę dokładnie obejrzeć, Micia wyrwała się jej z rąk, oburzona i
rozgniewana. Uspokoiła się wreszcie, ale nazajutrz rano czatowała pode drzwiami i kiedy
Maria wychodziła do pracy, wybiegła razem z nią. Z niejakim wysiłkiem odsunęła
wycieraczkę i zaprezentowała zdobycz pod spodem. Złapała mysz!
Złapała ją poprzedniego wieczoru i chciała się pochwalić. Wyraznie o rym mówiła,
niezmiernie przejęta sukcesem, a pani, jak każda istota ludzka, oczywiście głupia, nie
rozumiała, co się do niej mówi. Maria spózniła się do pracy, bo Micie należało pochwalić i
uczcić.
Sto pociech z nią było przez całe lata, rozróżniała, kto jest porządnym człowiekiem, a
kto nie, obrażała się na zbyt długą nieobecność pani, nie znosiła jazdy samochodem, ludzki
język znała doskonale i pojmowała każde słowo. Kiedyś przyczyniłam jej zdenerwowania,
czytając moją książkę Maria zaczęła się okropnie śmiać, zaintrygowana zjawiskiem Micia
wlazła jej na gors i próbowała zaglądać do ust, słusznie tam widząc zródło dzwięków.
Umarła, niestety, nie tak dawno temu, bo była już stara i chora.
Drugim mankamentem jest moja własna pomyłka, pomieszałam wydarzenia zapewne
ze zdenerwowania. Te ryby pod parasolką w Tleniu i moje tajemnicze zaginięcie nastąpiło
przy naszym pierwszym wyjezdzie, Tadeusz natomiast umarł przy drugim, kiedy w Tleniu
znalazło się większe towarzystwo, bo pojechały także moje dzieci, Jerzy, Iwona i Karolina.
Karolina doprowadziła wówczas wszystkich wędkarzy do istnego szaleństwa. Oddalona od
nich zaledwie o kilkanaście metrów, łapała ryby jedną za drugą, podczas gdy ani Marii, ani
Maćkowi, ani Jerzemu spławik nawet nie drgnął.
- Zabierz stąd tego wstrętnego bachora!!! - ryczał do mnie rozwścieczony tatuś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]