[ Pobierz całość w formacie PDF ]
znaczyło, że obława go minęła. A nie tak daleko stąd, może z pięć kilometrów, biegnie leśna
droga...
Policjant zbliżył się na dwadzieścia pięć metrów. Blaze przesunął się jeszcze trochę bardziej, żeby
drzewo go zasłaniało. Jeśli ktoś wyskoczy teraz z tych zarośli do drugiej stronie sosny, to będzie
miał przesrane.
Policjant minął sosnę. Blaze słyszał wyraznie, jak śnieg chrupie pod jego butami. Słyszał nawet, że
coś brzęczy mu w kieszeni - drobny bilon albo może klucze. I jeszcze coś. Skrzypiący skórzany
pas.
Małymi kroczkami Blaze wsunął się jeszcze kawałek dalej za drzewo. I czekał. Kiedy wyjrzał
ponownie, policjant stał tyłem do niego. Nie zauważył jeszcze śladów, ale naprawdę nie mógł ich
przegapić. Jeszcze chwila i dosłownie na nie wejdzie.
Blaze wyszedł zza drzewa i zbliżył się do policjanta wielkimi, bezszelestnymi krokami. Odwrócił
pistolet George'a w dłoni i chwycił go za lufę.
Policjant spojrzał pod nogi i zobaczył ślady. Zesztywniał na całym ciele, a w następnej chwili
sięgnął po krótkofalówkę wiszącą u pasa. Blaze zamachnął się mocno i wyrżnął go rękojeścią
pistoletu prosto w głowę. Policjant stęknął i zatoczył się, ale
jednak jego czapka z szerokim rondem osłabiła, i to całkiem poważnie, siłę uderzenia. Blaze
zamachnął się jeszcze raz, z boku, trafiając go w lewą skroń. Rozległ się stłumiony, głuchy odgłos.
Czapka obróciła się i spadła policjantowi na prawy policzek; Blaze zobaczył młodą, jeszcze prawie
chłopięcą twarz. W następnej chwili kolana ugięły się pod nim i padł na ziemię, wzbijając tuman
śniegu.
- Kurwa - powiedział Blaze, a z oczu trysnęły mu łzy. - Nie możecie zostawić człowieka w
spokoju?
Chwycił policjanta pod pachy i zaciągnął pod wysoką sosnę. Tam go usadził, opierając plecami o
pień i włożył mu czapkę z powrotem na głowę. Krwi nie było znowu aż tak dużo, ale Blaze nie dał
się nabrać. Wiedział dobrze, jaką siłę ma w ręce. Wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek. Dotknął
szyi policjanta i wyczuł puls, ale słaby. Jeśli koledzy go szybko nie znajdą, to umrze. No cóż, w
sumie nikt go przecież tutaj nie zapraszał. Nikt go nie prosił, żeby wtykał nos w nie swoje sprawy.
Zabrał kołyskę i ruszył dalej. Kiedy dotarł do jaskini, dochodziła za kwadrans ósma. Joe wciąż
jeszcze spał; widząc to, Blaze znów się popłakał, tym razem z wielkiej ulgi. Ale w jaskini było
zimno. Do środka nawiało śniegu, który zgasił ognisko.
Blaze zabrał się do rozpalania od początku.
Agent specjalny Bruce Granger patrzył, jak Blaze schodzi do rozpadliny i wpełza na czworakach
do jaskini. Po wypadku mógł tylko leżeć bezczynnie i czekać, aż obława się skończy, żeby ktoś
mógł po niego wrócić. Noga bolała go jak jasna cholera i czuł się jak kompletny osioł.
Ale to, co wydarzyło się przed chwilą, sprawiło, że poczuł się zgoła inaczej. Jakby wygrał na
loterii. Sięgnął po krótkofalówkę, którą zostawił mu Corliss.
- Granger do Sterlinga - powiedział cicho do mikrofonu. -Zgłoś się.
Tylko szum. Przedziwny, ślepy szum.
- Albert, mówi Bruce, pilna sprawa. Zgłoś się.
Nic.
Granger zacisnął powieki.
- Sukinsyn - zgrzytnął zębami. A potem otworzył oczy i zaczął czołgać się w śniegu.
Dziesięć po ósmej.
Albert Sterling i dwóch policjantów ze stanówki stali z bronią w rękach na środku gabinetu Martina
Coslawa. W jednym kącie leżał zwinięty koc, Sterling dostrzegł też dwie puste plastikowe butelki
do karmienia dzieci i trzy puste puszki po mleku skondensowanym marki Carnation, które
wyglądały tak, jakby ktoś je otworzył dużym składanym nożem. No i były jeszcze dwa puste
pudełka po pampersach.
- Dupa - sapnął. - Dupa, dupa, dupa.
- Daleko nie uciekł - odezwał się Franklin. - Idzie na piechotę. Z dzieciakiem na ręku.
- A na dworze jest minus dwanaście - zauważył ktoś stojący na korytarzu.
Sterling pomyślał: A może by tak mi który powiedział coś, czego jeszcze, kurwa, nie wiem?
Franklin rozejrzał się dookoła.
- Gdzie jest Corliss? Brad, widziałeś Corlissa?
- Chyba został na dole - odpowiedział Bradley.
- Wracamy do lasu - zarządził Sterling. - Ten palant musi być w lesie.
I w tej chwili huknął strzał. Odgłos był słaby, stłumiony padającym śniegiem, ale nie można go
było z niczym pomylić.
Wszyscy trzej spojrzeli po sobie. Przez pięć sekund milczeli zszokowani. A może przez siedem.
Potem wszyscy jak jeden mąż rzucili się do drzwi.
Joe wciąż jeszcze spał, kiedy w ścianę jaskini uderzyła kula. Zrykoszetowała dwa razy, bzycząc jak
rozwścieczona pszczoła i siejąc dookoła granitowymi odpryskami. Blaze akurat rozkładał pieluchy;
chciał przewinąć małego, żeby upewnić się, że ma sucho, zanim ruszą w drogę.
Joe obudził się nagle i natychmiast zaczął płakać, wymachując rączkami. Jeden twardy odprysk
skaleczył go w twarz.
Blaze nie myślał, co robi. Zobaczył krew i procesy myślowe ustały całkowicie. To, co zajęło ich
miejsce, było czarne i opętane żądzą mordu. Wypadł z jaskini i wyjąc jak potępieniec, rzucił się w
kierunku, skąd padł strzał.
ROZDZIAA 22
[ Pobierz całość w formacie PDF ]