[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wek końcem szlifowanego paznokietka, a do napiwka dołożyła spojrzenie tak nieopisanego
wdzięku, że stary garson zawahał się. Zaiste nie wiedział, co począć.
Pani rzekł nachylając się jestem od wielu lat garsonem w tym zakładzie. Podaję kawę
i pastę. Nie mam jednak na sprzedaż przyjazni.
Cicho, cicho, przyjacielu! szepnęła do niego nieznajoma pani ze łzami w oczach. Ja
wiem, że nie masz na sprzedaż przyjazni. Ale nawet za modlitwę do Boga kapłan nie waha się
wziąć grosza na swe doczesne potrzeby.
Stary Ubaldo widział wiele czarujących kobiet w starej stolicy italskiej ziemi, w piękność
bogatej. Ale zaiste wyrazu takiej miłości dla śmiertelnika nie widział nigdy w oczach śmier-
telnych. Pokiwał głową nad miłością tej damy.
Pani... szepnął w rozterce za cóż mam brać te pieniądze ?
Wez je, wez... prosiła.
Ponieważ słychać już było dzwięczny krok młodzieńca w przedsionku, Ubaldo zgarnął
pieniądze. Uprzątnął statki, cofnął się do swego kąta. Stamtąd patrzał zmęczonym wzrokiem
na piękną parę, jakby na sen radosny o pięknie ludzkiego życia.
Tygodnie wiosenne przeleciały jak strzelenie z bicza, Fosca ani się obejrzał aliści gospo-
dyni, odnajmująca mu swój salon, zażądała zapłaty czynszu za miesiąc ubiegły. Zdumiał się
słysząc, że już cały miesiąc szczęścia przeżył w tym mieszkaniu. Dla upamiętnienia tego
faktu Zinaida usiłowała wsunąć na palec Ernesta śliczny pierścionek z brylantem tak wielkim,
że się przeraził jego ogromu i blasku. Toteż nie przyjął pierścionka. Z gniewem perorował, iż
110
posiadanie takiego klejnotu hańbiłoby go na zawsze. Nie dla klejnotów Zinę pokochał. Nie
powinna poniżać datkami wielkiej pani jego, uczciwego lazzarona. Zawstydziła się i cofnęła
pierścionek.
Ale już następnego dnia przyniosła inny upominek. Zauważywszy, iż Ernesto nosi papie-
rosy w biednej tekturowej torebce, wsunęła mu w kieszeń złotą papierośnicę. Gdy zaś jeszcze
bardziej się żachnął i począł krzyczeć, że nie zniesie takich zniewag, co prędzej pokazała mu
napis wyryty na zewnętrznej powierzchni. Napis brzmiał: Na pamiątkę rzymskiej Kampa-
nii . Pytała, czy Ernesto może odrzucić przedmiot z takim napisem? Ale go odrzucił. Twier-
dził, że gdyby mu ofiarowała na pamiątkę papierośnicę bez wartości, drewnianą, blaszaną,
papierową, z tymże zdaniem wypisanym atramentem, chowałby ją jak ukochany talizman.
Drogich rzeczy nie przyjmie! Nie! Nie! Nigdy!
Wobec tych jego oświadczeń zaczęła płakać. Akała tak długo i tak niepocieszenie, że tego
nie mógł zrozumieć. Głowa jej leżała na poduszce, a potoki łez zmoczyły poszewkę: ciężka
głowa Zinaidy nieruchomą się stała jak kamienna bryła. Spod zamkniętych powiek lały się
wciąż łzy niewstrzymane, a głuche łkania wydzierały się z piersi.
Chciał ją pocieszyć, uspokoić, zatamować łzy, więc z odrazą prawdziwą przyjął ową pa-
pierośnicę. Ale i wtedy nie przestała łez wylewać. Zdawało mu się. że dostała jakiegoś ataku
żałości. Podzwignął ją i ułożył wygodnie. Objęła jego głowę obiema rękami, przycisnęła ją do
siebie, zatopiła usta w jego włosy i znowu spazmatycznie, gorzko i boleśnie płakała. Prze-
praszał ją, pokazywał pamiątkę, jako już swoją, przyjętą, przywłaszczoną. Ale i to nie pomo-
gło. Już do końca pobytu łkała bez przerwy i zanosząc się od płaczu wyszła z mieszkania.
Ani następnego dnia, ani nazajutrz, następnego po następnym Zinaida nie przyszła do ulu-
bionej skrytki. Na próżno czekał. Wieczorem trzeciego, pustego dnia poszedł pod willę.
Okna mieszkania Szczebieniewów były ciemne i głuche, więc zły i skwaszony wrócił do ka-
wiarni. Ta drobna niesłowność Zinaidy wpędziła go w zły humor. Z dostatku i przesytu miło-
snego stał się kapryśnym. Miał zamiar czynić damie swego serca wymówki, przygotowywał
w myśli długie i kostyczne argumenty, złośliwe i druzgocące aluzje. Potrzyma ją na uwięzi,
wezmie ją w ryzy, nauczy moresu!...
Tymczasem i następnego dnia nie przyszła. Udał się tedy do willi, ażeby zapytać, co to
znaczy. Kamerdyner Emielianowa, brodaty sługus, przyjął go niemal grubiańsko. Ledwo ga-
dał, ten sam, który w ukłonach zginał stary grzbiet. Wyniośle i hardo zawiadomił muzykanta,
że państwo Szczebieniew przed trzema dniami wyjechali do Rosji. Był już telegram, że minęli
rosyjską granicę. Nie ma tu teraz żadnych zgoła recepcji. Pan Emielianow przyjmuje raz w
tygodniu ograniczoną ilość znajomych. Ernesto zmartwiał i oniemiał. Sługus strzelał w palce i
ordynarnie patrzał na jego skamieniałą minę, jakoby na kafel pieca...
Minęły dnie. Minęły tygodnie. Ani słowa, ani wieści, ani pogłoski! Nic a nic.
Fosca szalał. Wił się w tęsknocie. Nasłuchiwał bez jednego momentu przerwy, czy nie
rozlegnie się znajomy szelest, ukochany szept. Nic się nie rozlegało, oprócz obcych zgrzytów
i wstrętnych głosów świata. Szczęśliwiec teraz dopiero poznał, co stracił. Teraz się dowie-
dział. jaką to królewnę gościł w swej izbie, z kim miał szczęście obcować. O, jakże straszli-
wie kochał teraz marę, która obok niego przeszła! Jeszcze z pościeli nie wytchnął subtelny
zapach perfumy, jeszcze w ciszy nocnej brzmiał niezapomniany śmiech. Głupia oto pustka
legła na ziemi. Jałowa odraza napełniła duszę. Wysunęła się z całości życia jakoby ręka zmo-
ry, żądającej nieustępliwie szczodrej zapłaty za wszystko, co było. Wyliczyła sobie wszystko,
co było, i zysk swój chciała mieć bez uszczerbku.
Fosca czuł, jak za wszystko jest winien i ile musi zapłacić. Szczęście minione rozrastało
się w oczach, niby wysokie góry wiosennym słońcem oświetlone, a terazniejszość rozpoście-
rała się przed nimi jako kraina straszliwa, na którą padł ciężki mrok zatracenia. Gdziekolwiek
było pójść, pamięć wskazywała miejsce szczęśliwe. Pasja żywa burzyła się, ni to dziki koń z
wolnych pól, którego ujeżdżacz ściąga teraz kańczugiem, ile wola. Nie pomagało nic zwijanie
111
się w krąg i ponoszenie w pustynię ślepymi susy szału... Wszystko było na nic. Ani jeść, ani
pić. Głupie wzdychanie do śmierci, do jedynej pociechy, hamowała głupia nadzieja: a nuż z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]